Выбрать главу

Buog pogroził palcem gitarze.

— To przez nią! — zawołał. — Jest niebezpieczna!

— Poradzę z nią sobie.

— Tak, ale jak to się skończy?

— Nie jest ważne, jak skończysz — oświadczył Buddy. — Ważne, jak tam dotrzesz.

— Jak dla mnie, to elfie słowa…

Drzwi otworzyły się gwałtownie.

— Tego… — powiedział Dibbler. — Wiecie, chłopcy, jeśli nie wrócicie i nie zagracie czegoś, to wpadliśmy w głębokie brązowe…

— Nie mogę grać — odparł Buog. — Straciłem oddech z powodu braku pieniędzy.

— Powiedziałem przecież: dziesięć dolarów. Prawda?

— Dla każdego — wtrącił Klif.

Dibbler, który nie liczył na to, że zejdzie poniżej stu, machnął tylko ręką.

— To ma być wdzięczność, tak? — zapytał. — Chcecie, żebym sobie gardło poderżnął?

— Możemy pomóc. Wystarczy, że pan poprosi.

— No dobrze już, dobrze. Trzydzieści dolarów — zgodził się Dibbler. — Nie wystarczy już na herbatę dla mnie.

Klif zerknął na Buoga, który wciąż przetrawiał uwagi o najsławniejszym graczu na rogu.

— Na widowni jest dużo krasnoludów i trolli — poinformował Klif.

— „Cień bardzo wysokiej góry”? — zaproponował Buog.

— Nie — sprzeciwił się Buddy. — To co?

— Coś wymyślę.

* * *

Publiczność wylewała się na ulicę. Magowie zebrali się wokół dziekana. Wszyscy pstrykali palcami.

— Uella-uella-uella — podśpiewywał radośnie dziekan.

— Minęła północ! — oznajmił wykładowca run współczesnych, pstrykając palcami. — A mnie to wcale nie obchodzi! Co teraz robimy?

— Może chodźmy coś zjeść — zaproponował dziekan.

— Rzeczywiście — zgodził się kierownik Katedry Studiów Nieokreślonych. — Straciliśmy kolację.

— Straciliśmy kolację? — zdumiał się pierwszy prymus. — O rany! To właśnie jest wykrokowa muzyka. I wcale się tym nie przejmujemy.

— Nie. Chodziło mi… — Dziekan urwał. Teraz, kiedy się lepiej zastanowił, nie był całkiem pewien, o co mu właściwie chodziło. — Stąd na uniwersytet czeka nas długi spacer — powiedział. — Moglibyśmy zatrzymać się gdzieś na kawę albo co.

— Może pączka czy dwa — dodał wykładowca run współczesnych.

— I jeszcze kawałek ciasta — wtrącił kierownik studiów nieokreślonych.

— Ja mam ochotę na szarlotkę — oświadczył pierwszy prymus.

— I kawałek ciasta.

— Kawa — rzekł z mocą dziekan. — Tak. Bar kawowy. Zgadza się.

— Co to jest bar kawowy? — zapytał pierwszy prymus.

— Dają tam coś oprócz kawy, czy trzeba szukać baru pączkowego? — chciał wiedzieć wykładowca run współczesnych.

Stracona kolacja, do tej chwili zapomniana, zaczynała narastać pustką w żołądkach.

Dziekan spojrzał z dumą na swą lśniącą, nową skórzaną szatę. Wszyscy powtarzali, jak dobrze wygląda. Podziwiali ZRODZONY DO RUN. Włosy też miał odpowiednie. Myślał, czyby nie zgolić brody, ale zostawiając te boczne kawałki, bo to wydawało się odpowiednie. A kawa… tak, kawa też się w tym mieściła. Kawa pasowała do tego wszystkiego.

I muzyka. Muzyka była tam także. Była wszędzie.

Ale było również coś jeszcze. Czegoś brakowało. Nie był pewien, co to jest, ale wiedział, że pozna to, kiedy zobaczy.

* * *

W zaułku za Grotą panowała ciemność; tylko obdarzeni najbystrzejszym wzrokiem mogliby zauważyć kilka postaci przyciśniętych do muru. Rzadkie błyski światła na zmatowiałych cekinach wskazywały tym, którzy znają się na tych sprawach, że ludzie ci to Chór Bliskiej Harmonii Grishama Frorda, egzekucyjna grupa uderzeniowa Gildii. W przeciwieństwie do większości osób zatrudnianych przez pana Clete’a, ci tutaj faktycznie mieli pewne talenty muzyczne. Obejrzeli też występ grupy.

— Du-op, uu, du-op, uu, du-op… — mówił ten chudy.

— Bubububuch — powiedział wysoki. Zawsze jest jeden wysoki.

— Clete ma rację. Jeśli będą ściągać tyle publiczności, wszyscy inni wypadną z interesu — stwierdził Grisham.

— Ooo tak — zgodził się basista.

— Kiedy wyjdą przez te drzwi… — jeszcze trzy noże. wysunęły się z pochew — …załatwcie sprawę bez zbędnego pośpiechu.

Usłyszeli kroki na schodach. Grisham skinął głową.

— Eee… Raz. Eee. Dwa. Eee… Raz, dwa, trz… PANOWIE…

Odwrócili się równocześnie. Za nimi stała czarna postać trzymająca w dłoniach lśniącą kosę.

Susan uśmiechnęła się przerażająco.

ZACZĄĆ OD GÓRY?

— Ooo nie — jęknął basista.

* * *

Asfalt odsunął rygiel i wyszedł w chłód nocy… — Zaraz… — zdziwił się. — Co to było? — Co co było? — nie zrozumiał Dibbler. — Wydawało mi się, że słyszę, jak ktoś ucieka… — Troll postąpił naprzód. Coś brzęknęło, więc schylił się i podniósł jakiś przedmiot. — A ktokolwiek to był, zgubił to…

— Jakiś drobiazg, taki czy inny — przerwał mu Dibbler. — Idziemy, chłopcy. Dzisiaj nie musicie wracać do jakiejś budy. Dzisiaj śpicie u Gritza!

— To hotel dla trolli, prawda? — zapytał podejrzliwie Buog.

— Trollowaty. — Dibbler z irytacją machnął ręką.

— Wiecie, był żem tam kiedyś, jak żem grał w kabarecie! — zawołał Klif. — Wszystko tam mają! Woda leci z kurka prawie w każdym pokoju! Są takie rury głosowe, żebyś mógł wrzasnąć o jedzenie prosto do kuchni, a potem pokojowi w prawdziwych butach przynoszą je prosto do pokoju! Obsługa!

— Korzystajcie. Stać was na to, chłopcy.

— A potem mamy tę trasę, tak? — spytał ostro Buog. — Na nią też nas stać?

— Och, pomogę wam — zapewnił wielkodusznie Dibbler. — Jutro ruszacie do Pseudopolis, to wam zajmie dwa dni, i z powrotem przez Sto Lat i Quirm. Wrócicie tu w środę na Festiwal. Świetny pomysł z tym Festiwalem. Trzeba podarować coś społeczeństwu. Zawsze popierałem dawanie różnych rzeczy społeczeństwu. To dobre dla… dla… dla społeczeństwa. Wszystko tu zorganizuję, zanim wrócicie, zgoda? A potem… — Jedną ręką objął ramię Buddy’ego, drugą głowę Buoga. — Genoa! Klatch! Mersbat! Chimera! Howondaland! Może nawet Kontynent Przeciwwagi, niedługo mają go znowu odkryć, otwiera wielkie możliwości dla odpowiednich ludzi! Z waszą muzyką i moim bezbłędnym wyczuciem interesu świat jest dla nas jak mięczak! A teraz idźcie już z Asfaltem, macie najlepsze pokoje, nic nie jest za dobre dla moich chłopaków. Prześpijcie się i nie myślcie o rachunku…

— Dziękujemy — wtrącił Buog.

— …możecie zapłacić rano.

Grupa z Wykrokiem powlokła się w stronę najlepszego hotelu. Dibbler usłyszał jeszcze pytanie Klifa:

— Co to jest mięczak?

— To takie dwie miseczki zestalonego węglanu wapnia, a między nimi takie słonawe, śliskie, rybowate zwierzątko.

— Brzmi smakowicie. Nie trzeba chyba zjadać tego czegoś w środku?

Kiedy zniknęli, Dibbler przyjrzał się nożowi, który znalazł Asfalt. Były na nim cekiny.

Tak. Wysłanie gdzieś chłopców na parę dni to stanowczo rozsądne posunięcie.

Na swojej pozycji w rynnie nad ulicą Śmierć Szczurów bełkotał coś do siebie.

* * *