Ridcully wyszedł powoli z Groty. Jedynie niewielkie zaspy wykorzystanych biletów na schodach świadczyły o niedawno minionych godzinach muzyki. Czuł się jak człowiek, który ogląda zawody, ale nie zna reguł. Na przykład ten chłopak śpiewał… co to było? „Uu… O co tyle hałasu?”. Ostatecznie mógł to zrozumieć, w przypadku dziekana pytanie wydawało się całkiem logiczne. Ale dlaczego wszyscy się cieszyli, zamiast poważnie i uczciwie pomyśleć nad odpowiedzią? Potem, o ile dobrze pamiętał, była piosenka o tym, żeby nie deptać komuś po nowych butach. Trzeba przyznać, całkiem rozsądna sugestia, nikt przecież nie chce, żeby deptali mu po nogach, ale czemu piosenka prosząca ludzi, by tego unikali, wywołała taką reakcję, tego Ridcully nie potrafił zrozumieć.
A co do dziewczyny…
Podbiegł Myślak, przyciskając do piersi skrzynkę.
— Mam prawie wszystko, nadrektorze.
Ridcully spojrzał ponad jego ramieniem i zobaczył Dibblera, wciąż trzymającego tacę z niesprzedanymi koszulkami Grupy z Wykrokiem.
— Tak? Świetnie, panie Stibbons (niegadajniegadajniegadaj) — odparł. — Doskonale się składa, możemy wracać do domu.
— Dobry wieczór, nadrektorze — odezwał się Dibbler.
— O… witaj, Gardło. Nie zauważyłem cię po ciemku.
— Co jest w tej skrzynce?
— Ależ nic, nic takiego…
— To zadziwiające — oświadczył Stibbons, przepełniony bezkierunkowym entuzjazmem prawdziwych odkrywców i idiotów. — Możemy pochwycić aargh, aargh, aargh.
— Coś takiego, ależ ze mnie niezdara — zawstydził się Ridcully, gdy młody mag chwycił się za kostkę. — Może ja wezmę ten… absolutnie niewinny… aparat…
Ale skrzynka wysunęła się Myślakowi z rąk. Uderzyła o bruk, nim Ridcully zdążył ją złapać. Pokrywa odskoczyła. Muzyka wylała się w noc. — Jak to zrobiliście? — zdumiał się Dibbler. — To magia?
— Muzyka pozwala się pochwycić, dzięki czemu można jej znowu słuchać — wyjaśnił Myślak. — I uważam, że zrobił pan to umyślnie, nadrektorze.
— Można jej znowu słuchać? — upewnił się Dibbler. — Jak? Wystarczy otworzyć skrzynkę?
— Tak — potwierdził Myślak.
— Nie — zaprzeczył Ridcully.
— Ależ można — upierał się Myślak. — Pokazywałem panu, nadrektorze. Nie pamięta pan?
— Nie.
— Dowolną skrzynkę? — spytał Dibbler głosem przyduszonym pieniędzmi.
— Tak, ale w środku trzeba umieścić napiętą strunę, żeby muzyka miała gdzie zamieszkać i auu, auu, auu!
— Nie mam pojęcia, skąd u mnie te nagłe skurcze mięśni — usprawiedliwiał się Ridcully. — Chodźmy, panie Stibbons, nie marnujmy już cennego czasu pana Dibblera.
— Ależ wcale go nie marnujecie — zapewnił Dibbler. — Skrzynki pełne muzyki, tak?
— Tę zabieramy — oświadczył nadrektor. — Jest elementem ważnego eksperymentu magicznego.
Pociągnął Myślaka za sobą, co nie było łatwe, gdyż młody człowiek szedł zgięty wpół i rzęził. — Dlaczego pan… to zrobił…?
— Panie Stibbons, wiem, że jest pan człowiekiem poszukującym zrozumienia wszechświata. Oto bardzo istotna zasada: nie należy wręczać małpie kluczy do plantacji bananów. Czasami wtedy można wręcz zobaczyć nieszczęśliwy wypadek, czekający tylko… no nie!
Puścił Myślaka i gestem ręki wskazał w głąb ulicy.
— Masz jakieś teorie na ten temat, młody człowieku?
Coś złocistobrązowego i lepkiego wylewało się na ulicę z miejsca, które — za wzgórzami substancji — było zapewne kawiarnią. Gdy patrzyli, rozległ się brzęk szkła i brązowa substancja zaczęła się sączyć z okna na piętrze.
— Czy to jakaś potworna emanacja z Piekielnych Wymiarów? — spytał Myślak.
— Nie przypuszczam. Pachnie jak kawa.
— Kawa?
— W każdym razie jak kawowa pianka. Dlaczego właściwie mam przeczucie, że gdzieś tam w środku znajdziemy magów?
Z piany wynurzyła się jakaś postać, ociekająca brązowymi bąbelkami.
— Kto idzie?! — zawołał Ridcully.
— O tak! Czy ktoś zapisał numer tego wozu drabiniastego? Jeszcze pączka, skoro pan tak łaskaw! — odparł wesoło przybysz i runął w pianę.
— Według mnie głos był kwestora — stwierdził Ridcully. — Idziemy, chłopcze. To tylko bąbelki.
Zagłębił się w pianę.
Po chwili wahania Myślak zrozumiał, że stawką w tej grze jest honor młodego pokolenia magów. Ruszył za nadrektorem. Niemal natychmiast zderzył się z kimś w bąbelkowej mgle.
— Ehm… Przepraszam…
— Kto to?
— To ja, Stibbons. Przyszedłem was ratować.
— Świetnie. Którędy na zewnątrz?
— Eee…
W kawowej chmurze dało się słyszeć kilka wybuchów i głośne puknięcie. Myślak zamrugał nerwowo. Poziom bąbelków opadał.
Pojawiły się spiczaste kapelusze, niczym zatopione kłody w wysychającym jeziorze. Podszedł Ridcully — piana ściekała mu z głowy.
— Działo się tu coś wyjątkowo głupiego, — oświadczył. — Zamierzam cierpliwie poczekać, aż dziekan się przyzna.
— Nie rozumiem, dlaczego nadrektor zakłada, że to akurat ja — wymamrotała kawowe zabarwiona kolumna.
— W takim razie kto?
— Dziekan powiedział, że kawa powinna być z pianką — oświadczyła góra pianki o pierwszoprymusowskich kształtach. — Rzucił parę prostych czarów i wydaje mi się, że wszystkich nas trochę poniosło.
— Aha. Jednak ty, dziekanie.
— No tak, rzeczywiście, ale to zwykły przypadek — burknął niechętnie dziekan.
— Wynocha stąd wszyscy — rozkazał nadrektor. — W tej chwili wracać na uniwersytet.
— Naprawdę nie rozumiem, dlaczego od razu zakłada się moją winę tylko dlatego, że czasami rzeczywiście to moja wina…
Piana opadła jeszcze trochę, odsłaniając parę oczu pod krasnoludzim hełmem.
— Przepraszam bardzo — odezwał się głos spod bąbelków. — Ale kto za to wszystko zapłaci? Razem będzie cztery dolary, uprzejmie dziękuję.
— Kwestor ma pieniądze — zaznaczył pospiesznie Ridcully. — Już nie — poprawił go pierwszy prymus. — Kupił siedemnaście pączków.
— Cukier? — zmartwił się Ridcully. — Pozwoliliście mu jeść cukier? Przecież wiecie, że od tego robi się, no… trochę zabawny. Pani Whitlow obiecała, że odejdzie, jeśli znowu puścimy go w pobliże cukru. — Zaganiał wilgotnych magów do drzwi. — Spokojnie, mój poczciwcze, możesz nam ufać, jesteśmy magami. Rano każę ci przysłać jakieś pieniądze.
— Ha! I spodziewacie się pewnie, że uwierzę?
To była męcząca noc. Ridcully odwrócił się tylko i machnął ręką w kierunku ściany. Trzasnęły oktarynowe iskry, a w kamieniu wypaliły się słowa WINIEN JESTEM 4 DOLERY.
— Ależ oczywiście, żaden kłopot — zapewnił krasnolud i zanurkował z powrotem w pianę.
— Nie sądzę, żeby pani Whitlow się bardzo zmartwiła — uznał wykładowca run współczesnych, chlupiąc w mroku. — Widziałem ją z kilkoma dziewczętami na, tego, na koncercie. No wiecie, te z kuchni: Molly, Poiły i ta, no… Doiły. Wszystkie, eee, wrzeszczały.
— Moim zdaniem muzyka nie była aż tak fatalna — stwierdził nadrektor.
— Ale nie… jak by to… nie w cierpieniu, nie, tak bym tego nie nazwał. — Wykładowca zaczerwienił się wyraźnie. — A kiedy ten młody człowiek zrobił… hm… kiedy zaczął kołysać biodrami o tak…
— Bardzo elfi styl, moim zdaniem — wtrącił Ridcully.
— I tego… Wydaje mi się, że rzuciła na scenę swoje… swoje… no… rzeczy. Podspodnie.
To uciszyło nawet Ridcully’ego, przynamniej na chwilę. Każdy z magów nagle i pilnie zajął się własnymi myślami.