— Jak to? Pani Whitlow? — upewnił się kierownik Katedry Studiów Nieokreślonych.
— Tak.
— Swoje…?
— Tak, ehm, tak myślę.
Ridcully widział kiedyś schnącą na sznurze bieliznę pani Whitlow. Zrobiło to na nim duże wrażenie. Nie sądził, że na świecie jest aż tyle różowej gumki.
— Naprawdę ona? — odezwał się dziekan głosem brzmiącym tak, jakby wracał z bardzo daleka.
— Ja, tego…Jestem prawie pewien.
— Moim zdaniem to niebezpieczne — uznał Ridcully. — Mogło kogoś poważnie zranić. A teraz wszyscy na uniwersytet i weźmiecie zimną kąpiel. Po kolei.
— Poważnie? — zapytał kierownik studiów nieokreślonych. Nie wiadomo czemu żaden nie potrafił przestać o tym myśleć.
— Zajmijcie się czymś pożytecznym i znajdźcie kwestora — polecił surowo Ridcully. — Kazałbym wam się wytłumaczyć rano władzom uniwersytetu, ale niestety, to wy jesteście władzami uniwersytetu…
Paskudny Stary Ron, zawodowy maniak i jeden z najpracowitszych żebraków w Ankh-Morpork, zamrugał nerwowo w mroku. Lord Vetinari doskonale widział w ciemności, miał świetny wzrok. I — niestety — całkiem dobry węch.
— I co wtedy nastąpiło? — zapytał, starając się odwracać twarz od starego żebraka. Choć bowiem Paskudny Stary Ron był niskim, przygarbionym człowieczkiem, zapachem wypełniał cały świat.
Paskudny Stary Ron był fizycznym schizofrenikiem. Istniał jako Paskudny Stary Ron i jako zapach Paskudnego Starego Rona, który przez lata rozwinął się do takiego poziomu, że miał oddzielną osobowość. Każdego stać na zapach, który unosi się za nim jeszcze długo po wyjściu, ale zapach Paskudnego Starego Rona potrafił zjawić się gdzieś o kilka minut przed nim. Wyewoluował w coś tak uderzającego, że nie był już doświadczany nosem — który natychmiast zamykał się w odruchu samoobrony. Ludzie odgadywali, że zbliża się Paskudny Stary Ron, na podstawie sposobu, w jaki zaczynała się im topić woskowina w uszach.
— Demoniszcza, na drugą stronę, mówiłem im, niech ich piekliszcze…
Patrycjusz czekał. Wędrującym myślom Paskudnego Starego Rona trzeba zostawić czas, nim znajdą się w tej samej okolicy co jego język.
— …szpiegowali mnie magią, mówię im, fasolowa, a potem wszyscy tańczyli, jasne, a jeszcze potem dwóch magów stało se na ulicy, a jeden opowiadał o łapaniu muzyki w skrzynki, a pan Dibbler się zaciekawił, ale potem wybuchła kawiarnia i wszyscy wrócili se na uniwersytet, na demoniszcza, demoniszcza, niech kto zrozumie, boja nie.
— Wybuchła kawiarnia, tak?
— Kawowa piana dookoła, waszamość… demo…
— Tak, tak. I tak dalej. — Patrycjusz machnął szczupłą dłonią. — I to wszystko, co masz mi do powiedzenia?
— No niby… de…
Paskudny Stary Ron pochwycił wzrok Patrycjusza i opanował się. Nawet we własnym, wysoce zindywidualizowanym normalnym stanie umysłu wiedział, kiedy mizerne szczęście może go opuścić. Jego zapach spacerował po pokoju, czytał dokumenty i oglądał obrazy.
— Mówią — powiedział — że doprowadza wszystkie kobiety do szaleństwa. — Pochylił się. Patrycjusz się odchylił. — Mówią, że kiedy ruszył biodrami o tak… pani Whitlow rzuciła swoje… jak im tam… na scenę.
Patrycjusz uniósł brew.
— Jak im tam”?
— No wie waszamość. — Paskudny Stary Ron kreślił rękami niewyraźne linie w powietrzu.
— Dwie poszewki na poduszki? Dwa worki mąki? Parę bardzo szerokich spo… Aha. Rozumiem. Coś podobnego. Były jakieś ofiary?
— Nie wini, nie wim, waszamość. Ale coś tam wim.
— Co takiego?
— Drętwy Michael mówi, że waszamość czasem płaci za informacje.
— Tak, słyszałem. Naprawdę nie mam pojęcia, skąd się biorą takie plotki. — Patrycjusz wstał i otworzył okno. — Będę musiał jakoś się tym zająć.
Po raz kolejny Paskudny Stary Ron przypomniał sam sobie, że choć jest prawdopodobnie obłąkany, to nie jest jednak aż takim wariatem.
— Tylko tyle mam, waszamość — oświadczył, wyciągając coś z przerażających zakamarków swych łachmanów. — Są na tym napisy, waszamość.
Był to afisz w jaskrawych barwach podstawowych. Nie mógł być zbyt stary, ale godzina czy dwie pod kamizelką Paskudnego Starego Rona wyraźnie dodała mu lat. Patrycjusz rozwinął go pincetą.
— Ci tam to portret tych muzycznych grajków — wyjaśnił Paskudny Stary Ron. — A to jest napis. A tu jest jeszcze trochę napisu, waszamość. Pan Dibbler i troll Kreduła je teraz wieszają, ale zabrałem jeden, bo żem pogroził, że chuchnę na każdego, jak mi nie dadzą.
— Jestem pewien, że podziałało natychmiast — przyznał Vetinari.
Zapalił świecę i uważnie przeczytał napisy na afiszu. W obecności Paskudnego Starego Rona wszystkie płomyki miały niebieskawy odcień.
— „Darmowy Festiwal Muzyki Wykrokowej”.
— Znaczy się, nie trzeba płacić, żeby wejść — wyjaśnił uprzejmie Paskudny Stary Ron. — Piekliszcze z demoniszczami.
Vetinari czytał dalej.
— „W Rajd Parku, w przyszłą środę”. No, no… Otwarta publiczna przestrzeń, naturalnie. Zastanawiam się, czy przyjdzie dużo ludzi.
— Mnóstwo, waszamość. Całe setki nie dostały się do Groty.
— A grupa tak wygląda? Ze zmarszczonymi czołami?
— Spoconymi, waszamość, jak ich ostatnio widziałem.
— „Bądź tam, jeśli nie jesteś miękkim stworzeniem w skorupie”
— przeczytał Patrycjusz. — To jakiś okultystyczny szyfr? Jak myślisz?
— Nie wim, waszamość — zapewnił Paskudny Stary Ron. — Mózg mi się robi strasznie powolny, jak mi się chce pić.
— „Są Absolutnye Nyemożlywi do Zobaczenya! I daleko stąd!”
— czytał z uwagą Vetinari. Uniósł głowę. — Och, przepraszam. Na pewno uda mi się znaleźć kogoś, kto poda ci coś chłodnego i odświeżającego.
Paskudny Stary Ron zakaszlał. Słowa te brzmiały jak całkowicie szczera propozycja, ale nie wiedzieć czemu, wcale już nie był spragniony.
— W takim razie nie pozwól mi, żebym cię zatrzymywał. I bardzo ci dziękuję.
— Ehm…
— Tak?
— Ehm… Nic. — To dobrze.
Kiedy Ron zdemoniszczył się i spiekliszczył po schodach na dół, Patrycjusz w zadumie postukał w afisz swoim piórem. Wpatrywał się w ścianę.
Pióro odbijało się od słowa „Darmowy”.
Wreszcie potrząsnął małym dzwoneczkiem. Młody urzędnik zajrzał do pokoju.
— Ach, jesteś, Drumknott… Idź i powiedz szefowi Gildii Muzykantów, że chciałby zamienić ze mną parę słów.
— Eee… Pan Clete siedzi już w poczekalni, wasza lordowska mość.
— Czy niezwykłym przypadkiem nie ma ze sobą jakiegoś afisza?
— Istotnie, wasza lordowska mość.
— A czy jest bardzo zagniewany?
— Tak jest w samej rzeczy, wasza lordowska mość. Chodzi o jakiś festiwal. Żąda, żeby do niego nie dopuścić.
— Nie do wiary…
— I domaga się, żebyś, panie, przyjął go natychmiast.
— Aha. W takim razie zostaw go na… powiedzmy dwadzieścia minut, a potem wprowadź.
— Tak, wasza lordowska mość. Ciągle powtarza, że chciałby się dowiedzieć, co wasza lordowska mość zamierza z tym zrobić.
— Dobrze. Mogę więc zadać mu to samo pytanie.
Patrycjusz usiadł za biurkiem. Si non confectus, non refitiat. Tak brzmiała dewiza rodu Vetinari. Wszystko działa, jeśli tylko człowiek pozwoli, by się zdarzyło.