Sięgnął po plik zapisów nutowych i zaczął słuchać Preludium do Nokturnu na motywie Bubbli Salamiego.
Po chwili z irytacją podniósł głowę.
— Nie chcę cię zatrzymywać — rzucił.
Zapach ulotnił się.
PIP!
— Nie bądź głuptasem. Przecież tylko ich postraszyłam. Nie zrobiłam im krzywdy. Co komu z posiadania mocy, jeśli nie wolno jej używać?
Śmierć Szczurów ukrył w łapkach czubek nosa. Ze szczurami[21] było o wiele, wiele łatwiej.
G.S.P. Dibbler często musiał radzić sobie bez snu. Zwykle spotykał się z Kredułą właśnie nocami. Kreduła był dużym trollem, ale w świetle dziennym zaczynał wysychać i się łuszczyć.
Inne trolle patrzyły na niego z góry, gdyż pochodził z rodziny osadowej, a zatem należał do bardzo niskiej klasy. Nie przeszkadzało mu to. Był bardzo dobroduszną osobą.
Zajmował się wykonywaniem rozmaitych zleceń dla ludzi, którzy potrzebowali czegoś nietypowego, i to szybko, bez zobowiązań. I oczywiście którzy mieli dość brzęczącej monety.
Ta sprawa była rzeczywiście nietypowa.
— Zwykle skrzynki? — upewnił się.
— Z pokrywkami — uzupełnił Dibbler. — Jak ta, którą sam zrobiłem. I w środku rozpięty kawałek drutu.
Inni spytaliby pewnie „po co?” albo „dlaczego?”, ale Kreduła nie tak zarabiał na życie. Sięgnął po skrzynkę i obrócił ją w dłoniach.
— Ile ich? — spytał.
— Na początek wystarczy dziesięć. Ale myślę, że później będzie potrzebne więcej. O wiele, wiele więcej.
— Ile jest dziesięć? — spytał troll.
Dibbler uniósł obie dłonie z wyprostowanymi palcami.
— Zrobię po dwa dolary sztuka — oświadczył Kreduła.
— Chcesz, żebym gardło sobie poderżnął?
— Dwa dolary.
— Dolar za sztukę teraz i dolar pięćdziesiąt przy następnym zamówieniu.
— Dwa dolary.
— No dobrze, niech ci będzie. Dwa dolary za każdą. To razem dziesięć dolarów, tak?
— Tak.
— Ale gardło sobie tym podrzynam.
Kreduła rzucił skrzynkę pod ścianę. Odbiła się od podłogi, aż odskoczyła pokrywka.
Jakiś czas później szarobrązowy kulawy kundelek, poszukujący czegokolwiek jadalnego, wbiegł do warsztatu i usiadł na chwilę, zaglądając do wnętrza skrzynki.
Potem poczuł się trochę jak idiota, więc odszedł.
Ridcully zaczął się dobijać do drzwi budynku Magii Wysokich Energii w chwili, gdy miejskie zegary wybijały drugą. Podtrzymywał Myślaka, który spał na stojąco.
Nadrektor nie myślał szybko ani błyskotliwie. Ale zawsze w końcu docierał do celu.
Drzwi uchyliły się, ukazując włosy Skazza.
— Patrzysz na mnie? — upewnił się Ridcully.
— Tak, nadrektorze.
— No to nas wpuść, bo rosa przemaka mi już przez podeszwy. Ridcully rozglądał się uważnie, pomagając prowadzić Myślaka.
— Chciałbym wiedzieć, jaka to praca trzyma was, chłopcy, po całych nocach bez snu. Kiedy ja byłem w waszym wieku, magia nigdy nie wydawała mi się aż tak ciekawa. Przynieś trochę kawy dla pana Stibbonsa, dobrze? A potem sprowadź kolegów.
Skazz wyszedł, a Ridcully został sam, jeśli nie liczyć drzemiącego Myślaka.
— Co oni właściwie tu robią? — mruknął. Nigdy tak naprawdę nie próbował się tego dowiedzieć.
Skazz pracował przy długim stole pod ścianą.
Nadrektor rozpoznał od razu nieduży drewniany dysk. W koncentrycznych kręgach ustawiono na nim niewielkie podłużne kamyki, a latarnia z zapaloną świecą stała na obrotowym ramieniu, tak by dało się ją przesuwać wokół dysku.
Był to podróżny komputer druidów, rodzaj przenośnego kamiennego kręgu, coś, co nazywali kneetopem. Kwestor posłał kiedyś po taki sprzęt. Na pudle było napisane „Dla Kapłana w Pośpiechu”. Nigdy nie udało się go porządnie uruchomić i teraz był wykorzystywany jako podpórka pod drzwi. Ridcully nie rozumiał, jaki to w ogóle ma związek z magią. W końcu taki krąg to niewiele więcej niż kalendarz, a bardzo porządny kalendarz można dostać już za osiem pensów.
Bardziej tajemniczo wygadała plątanina szklanych rur za dyskiem. Nad nią właśnie pracował Skazz, przy jego krześle leżały odłamki pogiętych rurek i naczyń oraz strzępy kartonu.
Rury wydawały się żywe.
Ridcully pochylił się…
W rurach były mrówki.
Tysiącami krzątały się za szkłem, biegając przez skomplikowane układy małych spiral. W panującej ciszy ich pancerzyki wydawały ledwie słyszalny, nieustający szelest.
Na poziomie oczu nadrektor zauważył szczelinę. Na kawałku papieru ktoś wypisał słowo WEJŚCIE i przykleił do szkła.
Na blacie leżał podłużny kartonik, akurat pasujący kształtem do szczeliny. Miał wycięte dziurki.
Były tam dwie okrągłe dziurki, potem cały układ okrągłych dziurek i znowu dwie okrągłe dziurki. Na kartce ktoś nabazgrał ołówkiem „2 + 2”.
Ridcully należał do ludzi, którzy pociągną za każdą dźwignię tylko po to, by się przekonać, do czego służy.
Wsunął kartkonik do narzucającej się szczeliny…
Natychmiast szelest uległ zmianie. Mrówki pomaszerowały przez rurki, niektóre niosły chyba jajeczka…
Zabrzmiał cichy, głuchy dźwięk i po drugiej stronie szklanego labiryntu wypadł kartonik. Miał wybite cztery okrągłe dziurki.
Ridcully wciąż mu się przyglądał, kiedy, przecierając oczy, zbliżył się Myślak.
— To nasz mrówczy licznik — wyjaśnił.
— Dwa dodać dwa równa się cztery — powiedział nadrektor. — No, no… w życiu bym się nie domyślił.
— Potrafi też liczyć inne sumy.
— Chcesz mi wmówić, młody człowieku, że mrówki umieją liczyć?
— Ależ skąd! Nie pojedyncze mrówki. Trochę trudno to wytłumaczyć. Ta karta z dziurkami, widzi pan, blokuje niektóre rurki, ale przepuszcza mrówki przez inne i… — Myślak westchnął. — Sądzimy, że uda się na tym robić także inne rzeczy.
— Na przykład jakie?
— E… tego właśnie próbujemy się dowiedzieć.
— Próbujecie się dowiedzieć? Kto to zbudował?
— Skazz.
— I dopiero teraz sprawdzacie, co to robi?
— No… uważamy, że potrafi dokonywać całkiem złożonych obliczeń. Jeżeli tylko wepchniemy do środka dostatecznie wiele owadów.
Mrówki wciąż się krzątały po wielkiej szklanej konstrukcji.
— Kiedy byłem dzieckiem, miałem szczura — powiedział Ridcully, ustępując wobec niepojętego. — Cały czas spędzał w kołowrotku. Biegł i biegł, bez przerwy. To jest trochę podobne, tak?
— W bardzo szerokim sensie — zgodził się ostrożnie Myślak.
— Miałem też mrówczą farmę… — wspominał Ridcully. — Te małe demony nigdy nie potrafiły wykopać prostego korytarza. — Opanował się. — A teraz proszę zawołać swoich kolegów.
— Po co?
— Na szkolenie.
— Nie będziemy badać muzyki?
— W odpowiednim czasie — odparł Ridcully. — Ale najpierw musimy z kimś porozmawiać.
— Z kim?
— Nie jestem pewien. Dowiemy się, jak już zobaczymy, że przyszedł. Albo przyszła…
Buog rozejrzał się po pokoju. Właściciele hotelu przed chwilą wyszli, po odegraniu kanonicznej sceny „to je okno, się naprawdę otwira, to je pompa, leci z niej woda, jak się pomacha tom wajchom, a to jestem ja i czekam na jakieś piniondze”.
21
Szczury są gatunkiem znanym z historii Ankh-Morpork. Krótko przed objęciem władzy przez Patrycjusza miasto nawiedziła straszliwa plaga szczurów. Rada miejska próbowała z nią walczyć, oferując dwadzieścia pensów za każdy szczurzy ogon. To na tydzień czy dwa zredukowało liczbę szkodników. A potem nagle ludzie stali w kolejkach, ze szczurzymi ogonami w rękach, skarbiec miejski pustoszał i nikt właściwie nie pracował. W dodatku wydawało się, że szczurów wcale nie ubywa. Lord Vetinari wysłuchał uważnie, kiedy przedstawiono mu sytuację, po czym rozwiązał problem jednym historycznym zdaniem, które wiele mówi o nim samym, o bezsensie wypłacania nagród, a także o naturalnym instynkcie Ankh-Morporkian, działającym bezbłędnie we wszystkich sytuacjach, gdy mają do czynienia z pieniędzmi: „Opodatkujcie szczurze fermy”.