Stracił, ponieważ wrzucił je do miski, jaką ustawił przed sobą, kiedy grał — tak jak myśliwy wystawia wabiki, żeby ściągnąć kaczki. Kiedy spojrzał po chwili, już ich nie było.
Ludzie przybywali do Ankh-Morpork, by zdobyć fortunę. Niestety, inni ludzie też chcieli ją zdobyć.
W dodatku tutejsi mieszkańcy nie chcieli chyba słuchać bardów, nawet takich, którzy zdobyli nagrodę jemioły i harfę stulecia na wielkim Eisteddfod w Llamedos.
Imp znalazł sobie miejsce na jednym z głównych placów, nastroił harfę i zagrał. Nikt nie zwracał na niego uwagi, najwyżej po to, żeby odepchnąć go z drogi albo też — najwyraźniej — żeby okraść jego miskę. W końcu, kiedy właśnie zaczął wątpić, czy przybywając tutaj, podjął słuszną decyzję, nadeszło dwóch strażników. Przez chwilę przyglądali się Impowi.
— To jest harfa. To coś, na czym on gra, Nobby — stwierdził jeden z nich.
— Cymbał.
— Nie, przecież cymbał… — Gruby strażnik spojrzał gniewnie. — Całe życie czekałeś, żeby mnie tak nazwać, co, Nobby? Założę się, że urodziłeś się z nadzieją, że ktoś powie co”ś o instrumentach, a ty nazwiesz go cymbałem i będziesz udawał, że to tylko dyskusja! Wstydź się!
Imp przestał grać. W tych okolicznościach było to niemożliwe.
— To harfa, naturalllnie — zapewnił. — Wygrałem ją…
— A, jesteś z Llamedos, co? — domyślił się gruby strażnik. — Poznałem po akcencie. Bardzo muzykalni ludzie żyją w tym Llamedos.
— Dla mnie brzmi to jak bulgot ze żwirem — odparł chudszy, identyfikowany jako Nobby. — Masz licencję, kolego?
— Llicencję? — zdziwił się Imp.
— Bardzo pilnują licencji ci z Gildii Muzykantów — oświadczył Nobby. — Przyłapią cię na graniu muzyki bez licencji, to biorą twój instrument i wpychają…
— No, no — przerwał mu gruby strażnik. — Nie strasz chłopaka.
— Powiem tyle: nie jest to przyjemne, nawet jak grasz na flecie piccolo.
— Alle przecież muzyka powinna być za darmo, jak powietrze i niebo — przekonywał Imp.
— W tym mieście nie jest. To tylko dobra rada, kolego.
— Nigdy nie słyszałem o Gillldii Muzykantów.
— Jest przy ulicy Blaszanej Pokrywki — poinformował Nobby. — Chcesz być muzykantem, musisz wstąpić do gildii.
Imp został wychowany w poszanowaniu dla prawa. Llamedosa-nie byli w)jątkowo praworządni.
— Pójdę tam natychmiast — obiecał. Strażnicy spoglądali za nim.
— Ma na sobie nocną koszulę — zauważył kapral Nobbs.
— To szata barda, Nobby — wyjaśnił sierżant Colon. — Bardzo bardyjscy ludzie żyją w tym Llamedos.
— Ile pan mu daje, sierżancie?
Colon pokiwał ręką tam i z powrotem, gestem człowieka, który wie, o czym mówi.
— Dwa, najwyżej trzy dni.
Wyminęli gmach Niewidocznego Uniwersytetu i ruszyli Tyłami, zakurzoną uliczką, gdzie prawie nie było ruchu. Dlatego właśnie stała się popularna wśród strażników-jako miejsce, gdzie można przyczaić się, zapalić i badać głębie myśli.
— Zna pan łososie, sierżancie? — zapytał Nobby.
— To ryba, której jestem świadomy. Owszem.
— Wie pan, że teraz sprzedają ją w plasterkach, zapakowaną w puszki…
— Tak dano mi do zrozumienia, w istocie.
— Właśnie… Jak to się dzieje, że wszystkie puszki są tej samej wielkości? Przecież łosoś jest cieńszy na obu końcach.
— Ciekawe spostrzeżenie, Nobby. Myślę…
Colon urwał nagle, wpatrzony w coś po drugiej stronie ulicy. Kapral Nobbs podążył wzrokiem za jego spojrzeniem.
— Ten sklep… — powiedział sierżant Colon. — Ten sklep, o tam… Czy był tam też wczoraj?
Nobby popatrzył na łuszczącą się farbę, niewielkie okno wystawowe z szybą obrośniętą brudem i krzywe drzwi.
— Jasne — stwierdził. — Zawsze tam był. Jest tam już od lat.
Colon przeszedł przez ulicę i spróbował zetrzeć brud z szyby. Wewnątrz, w mroku, rysowały się niewyraźnie ciemne kształty.
— Zgadza się, pewnie — wymamrotał. — Ale czy był tu już od lat… wczoraj?
— Dobrze się pan czuje, sierżancie?
— Chodźmy stąd, Nobby. — Sierżant ruszył tak szybko, jak tylko potrafił.
— Dokąd, sierżancie?
— Dokądkolwiek, byle nie tutaj.
Pośród ciemnych stosów towaru coś wyczuło ich odejście.
Imp podziwiał już budynki różnych gildii: majestatyczny fronton Gildii Skrytobójców, wspaniałe kolumny Gildii Złodziei, dymiący, ale jednak imponujący dół w miejscu, gdzie jeszcze dzień wcześniej stała Gildia Alchemików. Kiedy wreszcie znalazł Gildię Muzykantów, przeżył rozczarowanie. Nie był to nawet budynek, tylko kilka ciasnych pokoików nad warsztatem golibrody.
Usiadł w pomalowanej na brązowo poczekalni i czekał. Przed sobą na ścianie widział tabliczkę: „Dla własnej wygody i komfortu NIE BĘDZIESZ PALIŁ”. Imp nigdy w życiu nie palił. W Llamedos było zbyt wilgotno, by cokolwiek mogło się palić. Ale teraz nagle ogarnęła go chęć, by spróbować.
Oprócz niego w poczekalni siedział troll i krasnolud. Nie czuł się swobodnie w ich towarzystwie. Stale mu się przyglądali.
Wreszcie odezwał się krasnolud:
— Nie jesteś elfi, co?
— Ja? Nie!
— Wyglądasz trochę elfio z tymi włosami.
— Wcallle nie ellfi, skąd! Słowo!
— Skąd ty? — zainteresował się troll.
— Llamedos — wyjaśnił Imp.
Przymknął oczy. Wiedział, co krasnoludy i trolle tradycyjnie robią z ludźmi podejrzanymi o bycie elfami. Gildia Muzykantów mogłaby się od nich uczyć.
— Co tam czymasz? — spytał troll. Miał przed oczami dwa duże kwadraty ciemnego szkła podtrzymywane drucianymi ramkami zaczepionymi o uszy.
— To moja harfa, rozumiesz.
— Na tym grasz?
— Tak.
— To jesteś druidem?
— Nie!
Troll milczał przez chwilę, zbierając myśli.
— Wyglądasz jak druid w tej koszuli. Krasnolud po drugiej stronie Impa zachichotał.
Trolle nie lubiły też druidów. Były gatunkiem, który spędza sporo czasu w nieruchomych, podobnych do głazów pozach. Uważały, że mają powód do niechęci wobec innego gatunku, który przeciąga te głazy na belkach o sześćdziesiąt mil dalej i ustawia w kręgi, zakopując po kolana w ziemi.
— W Llamedos wszyscy się tak ubierają, rozumiesz — wyjaśnił Imp. — Allle ja jestem bardem! Nie druidem! Nie znoszę kamullców.
— Łój… — rzucił cicho krasnolud.
Powoli i znacząco troll zmierzył Impa wzrokiem. Po czym rzekł bez śladu jakiejś szczególnej groźby w glosie:
— Ty dawno w mieście?
— Dopiero co przybyłem — odparł Imp. Nie dobiegnę nawet do drzwi, myślał. Zaraz rozgniecie mnie na miazgę.
— Dam ci bezpłatną radę o czymś, co lepiej wiedzieć. To bezpłatna rada, której udzielam ci gratis za darmo. W tym mieście „kamulec” to słowo na trolla. Brzydkie słowo, używane przez głupich ludzi. Nazwiesz trolla kamulcem, to lepiej szykuj się do poszukania własnej głowy. A już szczególnie kiedy wyglądasz trochę elfio z tymi uszami. To przyjacielska rada, bo jesteś bardem i robisz muzykę, jak ja.
— Jasne! Dziękuję! Tak! — Imp aż osłabł z ulgi. Złapał harfę i zagrał kilka nut. To nieco rozluźniło atmosferę, ponieważ wszyscy wiedzą, że elfy nigdy nie potrafiły grać muzyki.
— Lias Chalkantyt — przedstawił się troll, wyciągając przed siebie coś masywnego z palcami.