Выбрать главу

— No, to kończy sprawę — rzekł. — To zakłada na sprawę żelazny hełm, ot co. Przez całą noc gramy wykrokową muzykę, a dostajemy pokój, który tak wygląda?

— Przytulny jest — zauważył Klif. — Wiesz, trolle nie mają wiele do czynienia z tymi… rozkoszami życia.

Buog rzucił okiem w kierunku swoich stóp.

— Leży na podłodze i jest miękki — powiedział. — Jak mogłem głupio pomyśleć, że to dywan? Niech ktoś przyniesie mi miotłę. Nie, lepiej niech ktoś przyniesie mi łopatę. A potem miotłę.

— To nam wystarczy — odezwał się Buddy.

Odłożył gitarę i wyciągnął się na klocu drewna, który najwyraźniej był jednym z łóżek.

— Klif — rzucił Buog. — Możemy zamienić słówko? — Grubym kciukiem wskazał drzwi.

Wyszli na korytarz.

— Robi się niedobrze — stwierdził Buog.

— No.

— Prawie się nie odzywa, kiedy nie jest na scenie.

— No.

— Spotkałeś kiedy zombi?

— Znam golema, pana Dorfla z Długiej Wieprzowiny.

— Jego? To prawdziwy zombi?

— No. Ma święte słowo na głowie. Żem widział.

— Fuj! Poważnie? Aja kupuję od niego kiełbaski…

— Mniejsza… Co z tymi zombi?

— …po smaku nie do poznania. Myślałem, że jest naprawdę niezłym kiełbaśnikiem…

— Co żeś chciał powiedzieć o zombi?

— …zabawne, zna się kogoś przez lata, aż nagle okazuje się, że stoi na glinianych nogach…

— Zombi… — powtórzył cierpliwie Klif.

— Co? Aha. Tak. Chodzi o to, że on się tak zachowuje — wyjaśnił Buog. Przypomniał sobie kilku zombi z Ankh-Morpork. — W każdym razie tak jak zombi powinny się zachowywać.

— No. Wiem, o co ci chodzi.

— I obaj znamy przyczynę.

— No. E… a jaką?

— Gitara.

— Ach, ona. No.

— Kiedy jesteśmy na scenie, to ona rządzi…

Gitara leżała w ciemnym pokoju obok łóżka Buddy’ego. Jej struny wibrowały delikatnie w rytm słów wypowiadanych przez kra-snoluda.

— No dobra. Co możemy zrobić? — zapytał Klif.

— Jest z drewna. Dziesięć sekund z toporem i po kłopocie.

— Nie jest żem pewien. To nie zwyczajny instrument.

— Był takim miłym dzieciakiem, kiedyśmy go poznali — westchnął Buog. — Jak na człowieka.

— No to co robimy? Nie wierzę, żeby dało się mu ją zabrać.

— Może by go namówić…

Krasnolud umilkł. Uświadomił sobie, że słyszy brzęczące echo własnego głosu.

— To draństwo nas podsłuchuje! — szepnął. — Wyjdźmy na dwór. Zatrzymali się kawałek dalej na ulicy.

— Nie rozumiem, jak może podsłuchiwać — oświadczył Klif. — Instrument jest po to, żeby jego słuchać.

— Struny słuchają — odparł krótko Buog. — To nie jest zwyczajny instrument.

Klif wzruszył ramionami.

— Jest sposób, żeby się przekonać.

* * *

Poranna mgła przesłoniła ulice. Wokół uniwersytetu, dzięki lekkiemu magicznemu promieniowaniu tła, układała się w niezwykłe formy. Po bruku sunęły zjawy o dziwnych kształtach.

Dwie z nich były Klifem i Buogiem.

— To tutaj — rzekł krasnolud — Jesteśmy.

Popatrzył na ślepy mur.

— Wiedziałem! — zawołał. — Nie mówiłem? Magia! Ile już razy słyszeliśmy takie historie? Stoi sobie tajemniczy sklep, którego nikt wcześniej nie widział, ktoś wchodzi do środka i kupuje jakiś zardzewiały rupieć, po czym okazuje się…

— Buog…

— …że to talizman albo butelka pełna dżina, a kiedy się zaczynają kłopoty, ten ktoś wraca, ale sklep…

— Buog!

— …zniknął w tajemniczy sposób i wrócił do tego wymiaru, skąd przybył… Tak? O co chodzi?

— Jesteśmy nie po tej stronie ulicy. Sklep stoi tam. Buog spojrzał gniewnie na ścianę, po czym tupiąc gniewnie, przeszedł przez ulicę.

— Każdy może się pomylić.

— No.

— To nie unieważnia niczego, co powiedziałem.

Buog szarpnął drzwi i ku swemu zdumieniu odkrył, że nie są zamknięte.

— Minęła druga w nocy! Jaki sklep muzyczny jest otwarty o drugiej w nocy?

Zapalił zapałkę.

Wokół rozciągał się zakurzony cmentarz instrumentów muzycznych. Wyglądało, jakby stado prehistorycznych zwierząt utonęło w nagłym wylewie wód i potem skamieniało.

— Co to jest to, co wygląda jak wąż? — szepnął Klif. — Nazywa się wąż.

Buog czuł lekki niepokój. Prawie przez całe życie był muzykiem i nienawidził widoku martwych instrumentów. A te tutaj były martwe. Nie należały już do nikogo. Nikt na nich nie grał. Były jak ciała bez życia, ludzie bez duszy. Coś, co w sobie miały, odeszło. Każdy z nich reprezentował muzyka, którego opuściło szczęście.

Zauważyli jakieś światło w gaju fagotów. Staruszka spała głęboko w fotelu na biegunach. Na kolanach miała robótkę na drutach, jej ramiona okrywał szal.

— Buog…

Krasnolud podskoczył.

— Co? Słucham?

— Po co tu weszliśmy? Przecież już wiemy, że sklep istnieje…

— Łapy pod sufit, chuligani!

Buog zamrugał, kiedy bełt kuszy ukłuł go w czubek nosa. Podniósł ręce. Staruszka przeszła od drzemki do pozycji strzeleckiej, wyraźnie omijając wszystkie etapy pośrednie.

— Wyżej nie dam rady — wyjaśnił. — Tego… drzwi były otwarte, widzi pani, więc…

— Więc pomyśleliście sobie, że obrabujecie bezbronną staro-winkę?

— Ależ skąd, ależ skąd. Mieliśmy nawet zamiar…

— Należę do organizacji Sąsiedzkich Samouroków. Wystarczy jedno moje słowo, a będziecie skakać dookoła i szukać księżniczki z zamiłowaniem do płazów!

— Myślę, że już wystarczy — wtrącił Klif.

Opuścił rękę i zamknął kuszę w swej potężnej dłoni. Ścisnął. Kawałki drewna wyciekły mu między palcami.

— Jesteśmy nieszkodliwi — zapewnił. — Żeśmy przyszli w sprawie instrumentu, który w zeszłym tygodniu sprzedała pani naszemu przyjacielowi.

— Jesteście ze straży? Buog skłonił się.

— Nie, droga pani. Jesteśmy muzykami.

— I to niby powinno mnie uspokoić, tak? O jaki instrument wam chodzi?

— Coś w rodzaju gitary.

Staruszka przekrzywiła głowę. Zmrużyła oczy.

— Nie przyjmę jej z powrotem — ostrzegła. — Została uczciwie sprzedana. W dobrym stanie. Sprawna.

— Chcemy tylko zapytać, skąd ją pani wzięła.

— Znikąd jej nie wzięłam. Zawsze tu była. Nie dmuchaj w to!

Buog niemal upuścił flet, który wyciągnął ze stosu staroci.

— Bo będziemy tu mieć szczurów po kolana — dokończyła staruszka. Odwróciła się do trolla. — Zawsze tu była — powtórzyła.

— Miała wypisaną kredą jedynkę — przypomniał Buog.

— Zawsze była — upierała się kobieta. — Odkąd mam ten sklep.

— Kto ją przyniósł?

— Skąd mogę wiedzieć? Nigdy nie pytam o imiona. Ludzie tego nie lubią. Nadaję tylko numer.

Buog zerknął na flet. Do instrumentu ktoś przywiązał pożółkłą karteczkę z nagryzmolonym numerem 431.

Popatrzył na półki za ladą. Zauważył różową muszlę — też miała numer. Zwilżył językiem wargi i wyciągnął rękę…

— Jeśli zatrąbisz, to lepiej, żebyś miał pod ręką dziewicę na ofiarę, a także wielki kocioł owoców drzewa chlebowego i żółwiego mięsa — uprzedziła go staruszka.