Obok leżała trąba. Była zdumiewająco czysta i błyszcząca.
— A to? — zapytał Buog. — Pewnie kiedy dmuchnę, świat się skończy i niebo runie na ziemię, co?
— Zabawne, że to mówisz — mruknęła kobieta.
Buog opuścił rękę. Nagle coś innego zwróciło jego uwagę.
— Wielkie nieba! — zawołał. — Wciąż tu jest? Zupełnie zapomniałem.
— Co to? — zapytał Klif i spojrzał tam, gdzie wskazywał krasnolud.
— To?
— Mamy trochę pieniędzy. Czemu nie?
— Owszem. Może pomóc. Ale pamiętasz, co mówił Buddy: nie znajdziemy…
— To wielkie miasto. Jeśli nie znajdziesz czegoś w Ankh-Morpork, nie znajdziesz nigdzie.
Buog podniósł pół pałeczki perkusyjnej i spojrzał w zadumie na gong, na wpół przysypany stojakami na nuty.
— Nie próbowałabym — rzekła staruszka. — Jeżeli nie chcesz, żeby z ziemi wyskoczyło siedemset siedemdziesiąt siedem szkieletów wojowników.
Buog wskazał palcem.
— Weźmiemy to.
— Dwa dolary.
— Zaraz, dlaczego w ogóle mamy płacić? Przecież nie należy do pani…
— Płać — przerwał mu Klif. — Żadnych negocjacji.
Buog niechętnie podał pieniądze, zabrał worek, który wręczyła mu staruszka, i wymaszerował ze sklepu.
— Ma pani tu zadziwiający towar — stwierdził Klif, przyglądając się gongowi.
Kobieta wzruszyła ramionami.
— Mój kolega jest trochę zdenerwowany, bo wziął panią za właścicielkę jednego z tych tajemniczych sklepów, o jakich opowiadają bajki — ciągnął Klif. — Wie pani, tych co to dziś są, a jutro znikają bez śladu. I szukał pani po drugiej stronie ulicy, cha, cha!
— Moim zdaniem to głupie — odparła staruszka tonem zniechęcającym do jakichkolwiek dalszych przejawów niestosownej serdeczności.
Klif raz jeszcze spojrzał na gong, wzruszył ramionami i podążył za Buogiem.
Kobieta odczekała, aż ich kroki ucichną we mgle. Potem otworzyła drzwi i rozejrzała się po ulicy. Najwyraźniej usatysfakcjonowana dostatkiem pustki, wróciła za ladę i sięgnęła po ukrytą pod blatem tajemniczą dźwignię. Oczy na moment rozbłysły jej zielenią.
— Niedługo własną głowę zapomnę — mruknęła i szarpnęła. Sklep zniknął. Po chwili zmaterializował się na nowo po przeciwnej stronie ulicy.
Buddy leżał nieruchomo i wpatrywał się w sufit.
Jak smakowało jedzenie? Trudno było sobie przypomnieć. Jadł jakieś posiłki przez ostatnie kilka dni, musiał przecież coś jeść, ale zupełnie nie pamiętał smaku. W ogóle mało co pamiętał oprócz tego, że grał. Buoga i pozostałych słyszał, jakby mówili zza grubej kotary.
Asfalt gdzieś sobie poszedł.
Buddy zsunął się z twardego posłania i poczłapał do okna. Mroki Ankh-Morpork były ledwie widoczne w szarym, byle jakim świetle przedświtu. Przez otwarte okno dmuchał wietrzyk. Kiedy się odwrócił, na środku pokoju stała młoda kobieta. Przytknęła palec do warg.
— Nie próbuj wołać tego małego trolla — powiedziała. — Jest na dole i je kolację. Zresztą i tak by mnie nie zobaczył.
— Jesteś moją muzą? Susan zmarszczyła czoło.
— Chyba wiem, o co ci chodzi. Widziałam obrazki. Było ich osiem, a prowadziła je… ta… Cantaloupe. Podobno chronią ludzi. Efebianie wierzą, że zsyłają natchnienie muzykom i malarzom, ale one oczywiście nie ist… — Przerwała i poprawiła się zgodnie z logiką: — W każdym razie nigdy ich nie spotkałam. Mam na imię Susan. Przyszłam tu, gdyż…
Ucichła.
— Cantaloupe? — zdziwił się Buddy. — Jestem prawie pewien, że to nie była Cantaloupe.
— Wszystko jedno.
— Jak się tu dostałaś?
— Ja… słuchaj, lepiej usiądź. Dobrze. No więc… wiesz, że pewne rzeczy… jak te muzy, o których mówiłeś… ludzie wierzą, że pewne zjawiska są reprezentowane przez ludzi?
Wyraz chwilowego zrozumienia zmienił rysy zdumionej twarzy Buddy’ego.
— Tak jak Wiedźmikołaj reprezentuje ducha zimowego festiwalu?
— Właśnie. I ja… tak jakby pracuję w tym interesie. Nie jest specjalnie ważne, co konkretnie robię.
— To znaczy, że nie jesteś człowiekiem?
— Ależ jestem. Tylko że… wykonuję obowiązki. Jeśli wolisz myśleć o mnie jako o muzie, to chyba będzie w porządku. Przyszłam, żeby cię ostrzec.
— Muza od muzyki wykrokowej?
— Niezupełnie, ale posłuchaj… Czekaj, dobrze się czujesz?
— Nie wiem.
— Wyglądasz tak jakoś wyblakłe. Posłuchaj mnie:’ta muzyka jest niebezpieczna…
Buddy wzruszył ramionami.
— Wiem, o co ci chodzi. O Gildię Muzykantów. Pan Dibbler powiedział, żeby się nimi nie przejmować. Wyjeżdżamy z miasta na…
Susan tupnęła i chwyciła gitarę.
— O to mi chodzi!
Struny zadrżały i jęknęły pod jej dłonią.
— Nie dotykaj jej!
— Ona cię opętała — oświadczyła Susan, rzucając gitarę na łóżko. Buddy pochwycił ją i zagrał akord.
— Wiem, co chcesz powiedzieć! — zawołał. — Wszyscy to mówią. Tamci dwaj uważają, że ona jest zła! Ale to nieprawda!
— Może nie jest zła, ale nie jest właściwa. Nie tutaj i nie teraz.
— Możliwe, ale radzę z nią sobie.
— Nie możesz sobie z nią poradzić. To ona radzi sobie z tobą.
— A w ogóle to kim ty jesteś, żeby się rządzić? Nie muszę przyjmować pouczeń od Wróżki Zębuszki!
— Słuchaj, przecież ona cię zabije! Jestem tego pewna!
— Więc powinienem przestać grać, tak? Susan zawahała się.
— Nie, właściwie nie. Bo wtedy…
— A niby czemu mam słuchać tajemniczych okultystycznych kobiet? Ty prawdopodobnie w ogóle nie istniejesz! I możesz sobie lecieć z powrotem do swojego zaczarowanego zamku! Jasne?
Susan na moment odjęło mowę. Pogodziła się już z nieodwracalną tępotą większej części ludzkości, zwłaszcza tej połowy, która chodzi twardo i goli się rankiem, ale poczuła się też urażona. Nikt jeszcze nigdy nie rozmawiał w ten sposób ze Śmiercią. A jeśli nawet, to krótko.
— No dobrze. — Wyciągnęła rękę i dotknęła jego ramienia. — Ale spotkamy się znowu i… i wtedy ci się to nie spodoba. Ponieważ, powiem ci szczerze, tak się składa, że jestem…
Jej twarz zmieniła się nagle. Miała wrażenie, że spada w przepaść, a jednocześnie stoi nieruchomo. Pokój przepłynął obok niej i zniknął w ciemności, wirując wokół przerażonej twarzy Buddy’ego.
Ciemność eksplodowała i pojawiło się światło.
Światło cieknących świec.
Buddy pomachał ręką w pustej przestrzeni, gdzie przed chwilą stała Susan.
— Jesteś tu jeszcze? Gdzie zniknęłaś? Kim jesteś?!
Klif rozejrzał się.
— Zdawało mi się, że żem coś słyszał — wymamrotał. — Zauważył żeś pewno, że niektóre instrumenty to nie były normal…
— Wiem — przerwał mu Buog. — Żałuję, że nie spróbowałem tego szczurzego fletu. Zgłodniałem trochę.
— Znaczy, to były mity…
— Tak.
— No to jak to się stało, że trafiły do sklepu z używanym sprzętem muzycznym?
— Nigdy nie zastawiłeś swoich kamieni?
— Pewno — odparł Klif. — Każdy to robi od czasu do czasu. Bywa, że nic innego ci nie zostaje, jeżeli chcesz zobaczyć następny posiłek.
— No i masz. Sam sobie odpowiedziałeś. To coś, co każdy pracujący muzyk w końcu zrobi, wcześniej czy później.