— Niby tak… ale to coś, co Buddy… wiesz, to miało wypisany numer jeden…
— Tak.
Buog przyjrzał się tabliczce z nazwą ulicy.
— Chytrych Rzemieślników — przeczytał. — Jesteśmy na miejscu. Patrz, połowa warsztatów jest ciągle otwarta, nawet o tej porze. — Poprawił worek na ramieniu. Coś wewnątrz trzasnęło. — Ty sprawdzisz tamtą stronę, a ja tę.
— Dobra. Ale wiesz, numer jeden… Nawet ta muszla miała numer pięćdziesiąt dwa. Czyja to była gitara?
— Nie wiem — odparł Buog, pukając do pierwszych drzwi. — Ale mam nadzieję, że właściciel nigdy po nią nie wróci.
— To był właśnie rytuał AshkEnte — tłumaczył Ridcully.
— Całkiem łatwy do wykonania. Trzeba tylko pamiętać, żeby użyć świeżego jajka.
Susan zamrugała.
Na podłodze ktoś wykreślił krąg. Za nim poruszały się dziwaczne, nieziemskie kształty — chociaż, kiedy dostosowała układ postrzegania, zdała sobie sprawę, że to całkiem zwyczajni studenci.
— Kim jesteście? — zapytała. — Co to za miejsce? W tej chwili pozwólcie mi odejść!
Przeszła do obwodu kręgu i odbiła się od niewidzialnej ściany.
Studenci przyglądali się jej jak ludzie, którzy wprawdzie słyszeli o gatunku „kobieta”, ale nie oczekiwali, że znajdą się tak blisko jednego z okazów.
— Żądam, żebyście mnie wypuścili! — Spojrzała gniewnie na Ridcully’ego. — Czy to nie pan jest tym magiem, którego widziałam wczoraj w nocy?
— To prawda — przyznał nadrektor. — A to jest rytuał AshkEnte. Przywołuje do kręgu Śmierć, a on… czy też ona, zależnie od sytuacji… nie może odejść, dopóki na to nie pozwolimy. Strasznie dużo o tym mówią w tej oto książce napisanej z takimi zabawnymi długimi esami. Tłumaczą różne przyzwania i zaklęcia, ale to właściwie tylko na pokaz. Jak już trafisz do środka, zostajesz tam. Muszę zauważyć, że twój poprzednik przyjmował to z większym wdziękiem.
Susan rozglądała się uważnie. Krąg wyczyniał jakieś sztuczki z jej pojęciem przestrzeni. Uznała, że to nieuczciwe.
— Mówcie więc, po co mnie wezwaliście.
— Tak już lepiej. Bardziej się trzyma scenariusza — pochwalił Ridcully. — Widzisz, mamy prawo zadawać ci pytania. A ty musisz na nie odpowiedzieć. Zgodnie z prawdą.
— Jakie pytania?
— Może usiądziesz? Napijesz się czegoś?
— Nie.
— Jak sobie życzysz. Ta nowa muzyka… Opowiedz nam o niej.
— Przywołaliście Śmierć, żeby zapytać o coś takiego?
— Nie jestem pewien, kogo przywołaliśmy — odparł Ridcully. — Czy ona jest żywa?
— Ja… Myślę, że tak.
— Czy żyje w jakimś konkretnym miejscu?
— Wydaje się, że mieszkała w jednym instrumencie, ale teraz chyba się rozprzestrzenia. Mogę już iść?
— Nie. Czy można ją zabić?
— Nie wiem.
— Czy powinna tu być?
— Co?
— Czy powinna tu być? — powtórzył cierpliwie Ridcully. — Czy to coś, co powinno się zdarzyć?
Susan nagle poczuła się ważna. Magowie byli podobno bardzo mądrzy — przecież samo to słowo pochodzi od starożytnego określenia mędrca[22]. Ale teraz ją musieli pytać o różne sprawy. Słuchali jej. Oczy błysnęły jej z dumy.
— Ja… Nie wydaje mi się. Pojawiła się tutaj wskutek jakiegoś wypadku. To nie jest dla niej właściwy świat.
Ridcully był wyraźnie zadowolony z siebie.
— Tak przypuszczałem. To niewłaściwe, powiedziałem. Ona zmusza ludzi, żeby starali się być tacy, jacy nie są. Jak możemy ją powstrzymać?
— Chyba nie możecie. Nie jest wrażliwa na magię.
— To fakt. Magia nie działa na muzykę. Żadną muzykę. Ale coś pewnie będzie w stanieją zatrzymać. Myślak, pokaż jej swoją skrzynkę.
— Eee… Już. Tu jest.
Uniósł wieko. Z wnętrza wypłynęła muzyka, trochę metaliczna, ale wciąż rozpoznawalna.
— Brzmi trochę jak pająk złapany w pudełko, prawda? — rzucił Ridcully.
— Nie można odtworzyć takiej muzyki na kawałku struny w skrzynce — stwierdziła Susan. — To wbrew naturze.
Myślak odetchnął z ulgą.
— To samo mówiłem — powiedział. — Ale ona i tak się odtwarza. Chce tego.
Susan wpatrywała się w skrzynkę. Uśmiech pojawił się na jej twarzy. Nie było w nim radości.
— Ona niepokoi ludzi — dodał Ridcully. — I jeszcze… Popatrz na to. — Wyjął spod szaty ł rozwinął rulon papieru. — Przyłapałem jakiegoś chłopaka, który usiłował to nakleić na naszej bramie. Co za bezczelność! Zabrałem mu to i kazałem uciekać w podskokach, co… — spojrzał z dumą na czubki swych palców — …okazało się wyjątkowo odpowiednią techniką. Piszą tu o jakimś festiwalu muzyki z wykrokiem. Skończy się to przedarciem tu potworów z innego wymiaru, wspomnicie moje słowa. Takie właśnie rzeczy często się zdarzają w tej okolicy.
— Przepraszam bardzo — wtrącił Wielki Wariat Adrian ciężkim od podejrzeń głosem. — Nie chciałbym sprawiać kłopotu, oczywiście, ale czy to jest Śmierć, czy nie? Widziałem obrazki i wcale nie był do niej podobny.
— Wykonaliśmy rytuał jak trzeba — odparł Ridcully. — I ona przybyła.
— Niby tak, ale mój ojciec jest rybakiem i nie tylko śledzie znajduje w swoich śledziowych sieciach — powiedział Skazz.
— Właśnie. To może być ktokolwiek — dodał Stęż Straszny. — Wydawało mi się, że Śmierć jest wyższy i bardziej kościsty.
— To tylko jakaś dziewczyna, która pcha nos w nie swoje sprawy — uznał Skazz.
Susan rzuciła im gniewne spojrzenie.
— Nie ma nawet kosy — zauważył Stęż.
Susan skoncentrowała się. W jej dłoni pojawiła się nagle kosa; klinga o błękitnym ostrzu wydawała dźwięk, jakby ktoś przejechał palcem po brzegu kieliszka.
Studenci odstąpili.
— Zawsze jednak uważałem, że pora już na jakąś zmianę — zapewnił szybko Stęż.
— Słusznie. Czas, by dziewczęta także zyskały dostęp do zawodu — dodał Skazz.
— Jak śmiecie traktować mnie z wyższością?
— Mają rację — uznał Myślak. — Nie ma powodu, by Śmierć był rodzaju męskiego. Kobiety potrafią niemal dorównać mężczyznom w pracy.
— Doskonale sobie radzisz — zapewnił Ridcully i uśmiechnął się do Susan.
Odwróciła się do niego. Jestem Śmiercią, pomyślała, przynajmniej formalnie, a to tylko stary grubas, który nie ma prawa wydawać mi żadnych poleceń. Spojrzę na niego groźnie i szybko zrozumie powagę sytuacji.
Spojrzała.
— Moja droga — powiedział Ridcully. — Pozwolisz, że zaproszę cię na śniadanie?
Załatany Bęben rzadko bywał zamknięty. Zwykle zdarzały się spokojniejsze godziny około szóstej rano, jednak Hibiskus nie kończył pracy, dopóki ktoś chciał jeszcze drinka.
A ktoś chciał bardzo dużo drinków. Ktoś niezbyt wyraźny, mimo że stał tuż przy barze. Zdawało się, że spływa z niego piasek. O ile Hibiskus mógł to stwierdzić, sterczało też kilka strzał produkcji klatchiańskiej.
Pochylił się.
— Czy ja już pana gdzieś widziałem?
BYWAM TU CAŁKIEM CZĘSTO, RZECZYWIŚCIE. W ZESZŁYM TYGODNIU, W ŚRODĘ, NA PRZYKŁAD.
— Ha! To była niezła bójka. Wtedy zadźgali biednego starego Vince’a.
TAK.
— Sam się o to prosił, kiedy kazał się nazywać Vincentem Niezniszczalnym.