OWSZEM. W DODATKU MYLNIE.
— Straż twierdzi, że to było samobójstwo.
Śmierć pokiwał głową. Wejście Pod Załatany Bęben i przedstawienie się jako Vincent Niezniszczalny według standardów Ankh-Morpork naturalnie było samobójstwem.
TEN DRINK MA W ŚRODKU LARWĘ.
Barman zerknął na szklankę.
— Nie larwę, drogi panie. To jest robak. AHA. TO LEPIEJ?
— On powinien tam być, drogi panie. To przecież mexical. Wkładają do środka robaka, żeby pokazać, jaki to mocny trunek.
TAK MOCNY, ŻE TOPIĄ SIĘ W NIM ROBAKI? Barman poskrobał się po głowie. Nigdy się nad tym nie zastanawiał.
— To po prostu coś, co ludzie piją — wyjaśnił niezbyt składnie. Śmierć podniósł butelkę do tego, co w normalnej sytuacji byłoby poziomem oczu. Robak obracał się żałośnie.
JAK TO JEST? — zapytał.
— Tak jakby…
NIE DO CIEBIE MÓWIŁEM.
Śniadanie? — powtórzyła Susan. — To DANIE? znaczy: ŚNIADANIE?
— Chyba już nadchodzi właściwa pora — odparł nadrektor.
— Wiele czasu minęło, odkąd ostatni raz jadłem śniadanie z czarującą młodą damą.
— Na bogów, wszyscy jesteście siebie warci!
— No dobrze, skreślam „czarującą” — rzekł spokojnie Ridcully. — Ale wróble ćwierkają na drzewach, słońce zagląda przez mur, czuję zapachy z kuchni, a okazja zjedzenia posiłku ze Śmiercią nie zdarza się każdemu. Nie grasz w szachy, prawda?
— Gram znakomicie — odparła zdziwiona Susan.
— Tak myślałem. No dobrze, chłopcy. Wracajcie do poszturchiwania wszechświata. Proszę tędy, madame.
— Nie mogę opuścić kręgu!
— Ależ możesz, jeśli cię zaproszę. To kwestia uprzejmości. Nie wiem, czy kiedyś tłumaczono ci tę koncepcję.
Sięgnął przez krąg i ujął ją za rękę. Zawahała się, ale przestąpiła wyrysowaną kredą linię. Poczuła niewyraźne mrowienie. Studenci cofnęli się pospiesznie.
— No już, bierzcie się do roboty — rzucił Ridcully. — Proszę, madame.
Susan nigdy jeszcze nie doświadczyła osobistego uroku. Ridcully miał go sporo, z rodzaju, do którego należą także skrzące się oczy.
Szła za nim przez ogrody do Głównego Holu.
Stoły były już nakryte do śniadania, ale nikt nie zajmował miejsc. Wielki kredens rozkwitał miedzianymi pokrywami półmisków niby las grzybami jesienią. Trzy dość młode służące czekały cierpliwie obok.
— Zwykle sami sobie nakładamy — wyjaśnił Ridcully swobodnym tonem, unosząc pokrywę. — Kelnerzy i cała reszta robią tyle hala… To jakiś żart, prawda?
Szturchnął zawartość półmiska i skinął na służącą.
— Która ty jesteś? — zapytał. — Molly, Poiły czy Doiły?
— Molly, proszę pana. — Służąca dygnęła. Drżała lekko. — Czy coś się stało?
— Ało-uo-uo-uo stauo-uo-uooo — powiedziały dwie pozostałe służące.
— Gdzie są wędzone śledzie? Co to takiego? Wygląda jak krowi placek w bułce!
— Pani Whitlow udzieliła instrukcji kucharce — wyjaśniła nerwowo Molly. — To jest…
— -je-je-jee…
— …to jest burger.
— Coś podobnego — burknął Ridcully. — A czemuż to masz na głowie ul zrobiony z włosów, jeśli wolno spytać? Wyglądasz z tym jak zapałka.
— Ale, proszę pana, my…
— Poszłyście na koncert wykrokowej muzyki, tak?
— Tak, proszę pana.
— Aa-aa.
— Ale, no… Ale nie rzucałyście niczego na scenę?
— Nie, proszę pana!
— Gdzie pani Whitlow?
— Leży w łóżku. Przeziębiła się, proszę pana.
— Wcale mnie to nie dziwi. — Ridcully zwrócił się do Susan. — Bawią się w jakieś głupoburgery, niestety.
— Na śniadanie jadam tylko musli — zastrzegła Susan.
— Mamy owsiankę. Podajemy ją kwestorowi, gdyż nie jest ekscytująca. — Nadrektor uniósł kolejną pokrywkę. — Tak, ciągle tu jest — stwierdził z zadowoleniem. — Istnieją rzeczy, których wykrokowa muzyka nie może zmienić, a jedną z nich jest owsianka. Zaraz ci naleję.
Usiedli naprzeciwko siebie przy długim stole.
— Czy to nie miłe? — zagaił Ridcully.
— Śmieje się pan ze mnie. — Susan zerknęła na niego podejrzliwie.
— Ależ skąd. Doświadczenie mówi mi, że tym, co wpada zwykle w sieci na śledzie, są śledzie. Jednak… a mówię to jako śmiertelnik, klient, mogłabyś powiedzieć… interesuje mnie, jak doszło do tego, że Śmierć jest nagle nastoletnią dziewczyną zamiast ożywionym na-tomem, którego znamy i… znamy?
— Natomem?
— To inna nazwa szkieletu. Prawdopodobnie pochodzi od anatomii.
— To mój dziadek.
— Aha. Fakt, wspominałaś o tym. Więc to prawda?
— Brzmi trochę niemądrze, kiedy tłumaczę to komuś innemu. Ridcully pokręcił głową.
— Powinnaś choć na pięć minut zająć moje stanowisko. A potem możesz mówić, co jest niemądre.
Wyjął z kieszeni ołówek i ostrożnie uniósł górną połowę bułki na talerzu.
— Na tym czymś jest ser — stwierdził oskarżycielsko.
— Ale on gdzieś zniknął, a ja nagle odkryłam, że odziedziczyłam wszystko, choć przecież wcale nie prosiłam. Dlaczego ja? Dlaczego muszę jeździć po świecie z tą bezsensowną kosą? Nie tego oczekiwałam od życia!
— Z całą pewnością nie jest to kariera, do jakiej zachęcają ulotki reklamowe.
— Właśnie!
— I przypuszczam, że nie masz wyjścia?
— Nie wiemy, dokąd odszedł. Albert twierdzi, że bardzo był czymś zmartwiony, ale nie chce powiedzieć, o co chodzi.
— Coś takiego! Co mogłoby zmartwić Śmierć?
— Albert boi się chyba, że dziadek może zrobić coś… niemądrego — No nie… Chyba nie aż tak niemądrego, mam nadzieję. Czy to w ogóle możliwe? To by było… śmierciobójstwo pewnie. Albo bójstwobójstwo.
Ku zdumieniu Susan Ridcully poklepał ją po ręku.
— Jestem przekonany, że możemy spać spokojnie, wiedząc, że ty przejęłaś interes.
— To takie… bałaganiarskie! Dobrzy ludzie głupio umierają, źli ludzie dożywają późnego wieku… Nie ma żadnej organizacji. Nie ma w tym sensu. Nie ma żadnej sprawiedliwości. Na przykład ten chłopak…
— Jaki chłopak?
Susan ze zdumieniem i przerażeniem poczuła, że się rumieni.
— Po prostu chłopak — odparła. — Miał zginąć całkiem bezsensownie, chciałam go uratować, ale wtedy muzyka go uratowała. A teraz pakuje go to w najróżniejsze kłopoty, i tak ja muszę go ratować, i właściwie nie wiem dlaczego.
— Muzyka? — zdziwił się Ridcully. — Czy on nie gra na czymś w rodzaju gitary?
— Tak! Skąd pan wie? Ridcully westchnął.
— Kiedy człowiek jest magiem, ma instynkt do takich spraw. — Znowu ukłuł swojego burgera. — Sałata, nie wiem po co — mruknął. — I jeden bardzo, ale to bardzo cienki plasterek marynowanego ogórka.
Upuścił górną część bułki.
— Ta muzyka jest żywa — oznajmił.
Coś, co stukało od wewnątrz w mózg Susan, domagając się jej uwagi, teraz postanowiło skorzystać z butów.
— O boże! — zawołała.
— A który z nich? — spytał uprzejmie Ridcully.
— To takie oczywiste! Wchodzi do pułapek. Zmienia ludzi. Sprawia, że chcą grać muzy… Muszę iść. — Susan poderwała się szybko. — Ehm. Dziękuję za owsiankę.
— Nawet nie ruszyłaś.
— Nie, ale… ale dobrze się przyjrzałam. Zniknęła.