— Co o tym myślisz, Buddy? — spytał Buog. On i Klif porozumieli się wzrokiem.
— Założę się — rzekł z nadzieją krasnolud — że gdybyś poszedł do Dibblera i zażądał czegoś lepszego, na pewno byś to dostał.
— Ma koła — zauważył Buddy. — Wystarczy. Wspiął się na wóz i wyciągnął na sianie.
— Pan Dibbler kazał zrobić nowe koszulki — poinformował Asfalt, świadom, że atmosfera nie skrzy się wesołością. — To na tę trasę. Patrzcie, z tyłu jest napisane, gdzie będziecie. Ładne, prawda?
— Tak. Kiedy Gildia Muzykantów wykręci nam głowy w drugą stronę, będziemy mogli przeczytać, gdzie byliśmy — mruknął Buog.
Asfalt strzelił z bata nad końskimi grzbietami. Ruszyły w tempie sugerującym, że mają zamiar utrzymywać je przez cały dzień. I żaden idiota za miękki, żeby właściwie skorzystać z bata, nie zdoła tego zmienić.
— Demoniszcze, demoniszcze! Paskudny gostek, powiadam. Żółty głaszcz, ot co. Dziesięć tysięcy lat! Demoniszcze! DOPRAWDY? Śmierć odprężył się.
Wokół ognia siedziało sześciu mężczyzn. Byli gościnni. Podawali sobie butelkę. Właściwie była to połówka puszki i Śmierć nie do końca odgadł, co w niej jest. Ani w kociołku, który bulgotał nad ogniskiem ze starych butów i błota. Nie pytali, kim jest.
Żaden z nich nie miał imienia, o ile zdołał to stwierdzić. Mieli… etykiety, takie jak Powolny Ken, Kaszlak Henry czy Paskudny Stary Ron. Etykiety mówiły coś o tym, kim są, ale nic o tym, kim byli.
Puszka dotarła do niego. Możliwie taktownie przekazał ją dalej i wyciągnął się wygodnie.
Ludzie bez imion. Ludzie równie niewidoczni jak on. Ludzie, dla których Śmierć zawsze pozostaje otwartą możliwością.
Może zatrzymać się wśród nich na jakiś czas.
— Darmowa muzyka — warknął pan Clete. — Darmowa! Jaki idiota gra za darmo? Trzeba przynajmniej położyć kapelusz, żeby ludzie rzucili czasem miedziaka. Inaczej jaki to ma sens? Wpatrywał się w rozłożone przed sobą papiery tak długo, że Satch-mon chrząknął uprzejmie.
— Myślę — wyjaśnił pan Clete. — Ten przeklęty Vetinari… Powiedział, że egzekwowanie praw gildii należy do samej gildii.
— Słyszałem, że wyjeżdżają z miasta — powiedział Satchmon. — W trasę. Na prowincję. Tam nie działa nasze prawo.
— Prowincja… — powtórzył pan Clete. — Tak. Niebezpieczne miejsce, taka prowincja.
— Zgadza się — przyznał Satchmon. — Na przykład rosną tam rzepy.
Wzrok pana Clete’a padł na księgi obrachunkowe gildii. Nie po raz pierwszy przyszło mu do głowy, że zbyt wielu ludzi pokłada ufność w żelazie i stali, gdy tymczasem jedną z najskuteczniejszych broni jest złoto.
— Czy pan Downey nadal przewodniczy Gildii Skrytobójców?
— zapytał.
Pozostali muzycy nagle okazali nerwowość.
— Skrytobójcy? — powtórzył Herbert „Klawesyn” Szurnoog.
— Nie wydaje mi się, byśmy kiedykolwiek wzywali na pomoc skrytobójców. To przecież sprawa naszej gildii, prawda? Nie możemy pozwolić, żeby wtrącała się inna gildia.
— Zgadza się — przyznał Satchmon. — Do czego by to doszło, gdyby ludzie się dowiedzieli, że wykorzystujemy skrytobójców?
— Mielibyśmy o wiele więcej członków — odparł rzeczowo pan Clete. — I pewnie moglibyśmy podnieść składkę. Hat. Hat. Hat.
— Jedną chwileczkę — zaprotestował Satchmon. — Nie mam nic przeciwko zajmowaniu się ludźmi, którzy nie chcą wstąpić. To właściwe podejście gildii. Ale skrytobójcy… no cóż…
— Co cóż? — spytał pan Clete.
— Oni… oni zabijają ludzi.
— Chcesz darmowej muzyki?
— Oczywiście, że nie chcę…
— Nie pamiętam takich oporów z twojej strony, kiedy skakałeś w zeszłym miesiącu po palcach ulicznego skrzypka.
— No tak, rzeczywiście, ale to nie było, no, skrytobójstwo. Znaczy, mógł potem odejść. No dobrze, odczołgać się. I nadal mógł zarabiać na życie, chociaż owszem, nie w sposób wymagający użycia rąk, ale zawsze.
— A ten chopak z piszczałką? Ten, który wygrywa nutę za każdym razem, kiedy mu się odbije?
— Tak, ale to nie to są…
— Znasz Wheedowna, który wyrabia gitary? — zapytał pan Clete. Ta nagła zmiana tematu rozmowy wytrąciła Satchmoria z równowagi.
— Słyszałem, że sprzedaje tyle gitar, jakby świat miał się skończyć w tym tygodniu — w)jaśnił pan Clete. — A nie widzę wzrostu liczby nowych członków. A wy?
— No…
— Kiedy ludzie wbiją sobie do głowy, że mogą słuchać muzyki za darmo, gdzie to się wszystko skończy?
Spojrzał groźnie na dwóch pozostałych.
— Nie wiem, panie Clete — odparł posłusznie Szurnoog.
— Otóż to. A Patrycjusz był ze mną ironiczny. Nie pozwolę na to po raz drugi. Przyszła pora na skrytobójców.
— Sądzę, że nie powinniśmy zabijać ludzi — nie ustępował Satchmon.
— Nie chcę już o tym słyszeć — przerwał mu pan Clete. — To sprawa gildii.
— Ale to nasza gildia…
— No właśnie! A więc zamknij się. Hat. Hat. Hat.
Wóz turkotał między nieskończonymi polami kapusty wiodącymi do Pseudopolis.
— Wiecie, byłem już kiedyś w trasie — oświadczył Buog. — Kiedy grałem ze Snorim Snoriskuzynem i jego Mosiężnymi Idiotami. Każda noc w innym łóżku. Po jakimś czasie zapomina się nawet, jaki jest dzień tygodnia.
— A jaki jest dzień tygodnia? — zapytał Klif.
— Widzicie? A ruszyliśmy w drogę dopiero… ile to? Trzy godziny temu?
— Gdzie się dziś zatrzymamy? — chciał wiedzieć Klif.
— W Scrote — odparł Asfalt.
— Brzmi jak naprawdę ciekawe miejsce.
— Byłem tam już kiedyś, z cyrkiem. Jednokonne miasteczko. Buddy wyjrzał przez burtę wozu, ale nie było to warte wysiłku.
Żyzne, lessowe równiny Sto były składem warzywnym kontynentu. Ich panorama nie wzbudzała jednak zachwytu, chyba że u człowieka, którego podniecają pięćdziesiąt trzy odmiany kapusty i osiemdziesiąt jeden odmian fasoli.
Mniej więcej co milę wśród szachownicy pól wyrastała wioska, a w jeszcze większych odstępach — miasteczka. Nazywano je miasteczkami, ponieważ były większe od wiosek. Wóz minął ich kilka. Miały po dwie przecinające się ulice, jedną tawernę, jeden sklep z nasionami, jedną kuźnię, jedną stajnię o nazwie w rodzaju STAJNIA JOEGO, parę stodół, trzech staruszków siedzących przed tawerną i trzech młodych ludzi włóczących się przed JOEM i zaklinających się, że już niedługo opuszczą miasteczko i zrobią kariery w wielkim świecie. Naprawdę niedługo. Właściwie lada dzień.
— Przypomina ci dom, co? — Klif szturchnął Buddy’ego.
— Co? Nie. Llamedos to same góry i doliny. I deszcz. I mgła. I choiny.
Buddy westchnął.
— Miał tam żeś pewnie wielki dom — domyślił się troll.
— Zwykłą szopę zbudowaną z ziemi i drewna. Właściwie to z błota i drewna.
Znowu westchnął.
— Tak to wygląda w drodze — wtrącił Asfalt. — Melancholia. Nie ma się do kogo odezwać, jedynie do siebie nawzajem. Znałem ludzi, którzy kompletnie wario…
— Jak długo już jedziemy? — przerwał Klif.
— Trzy godziny i dziesięć minut — odparł Buog.
Buddy westchnął.
To byli ludzie niewidzialni, uświadomił sobie Śmierć. Był przyzwyczajony do niewidzialności. Wynikała ze stanowiska. Ludzie nie widzieli go do chwili, gdy nie mieli już wyboru.