Выбрать главу

Z drugiej strony jednak był przecież antropomorficzną personifikacją. Paskudny Stary Ron natomiast był człowiekiem, przynajmniej formalnie.

Paskudny Stary Ron zarabiał na skromne życie, podążając za ludźmi, dopóki nie zapłacili mu, żeby przestał. Miał też psa, który dodawał pewne elementy do zapachu Paskudnego Starego Rona. Był to szarobrązowy terier z naderwanym uchem i brzydkimi plamami gołej skóry. Żebrał ze starym kapeluszem w resztkach zębów, a że ludzie często dają zwierzętom to, czego wzbraniają innym ludziom, pies znacząco poprawiał możliwości zarobkowe grupy.

Kaszlak Henry za to zarabiał pieniądze, nie ruszając się z miejsca. Ludzie organizujący ważne imprezy towarzyskie wysyłali mu an-tyzaproszenia i niewielkie pieniężne prezenty, by upewnić się, że nie przyjdzie. Jeśli bowiem tego zaniedbali, miał zwyczaj wślizgiwania się na przyjęcia ślubne i pokazywania gościom swojej zadziwiającej kolekcji chorób skóry. Kaszlał także, a kaszel ów wydawał się niemal ciałem stałym.

Miał plakat, na którym wypisał kredą: „Za trohe piniendzy nie pujdem za wami do domu. Ehem ehem”.

Arnold Boczny nie miał nóg. Ten brak nie plasował się wysoko na liście jego zmartwień. Arnold łapał ludzi za kolana i pytał: „Ma pan rozmienić pensa?”, a wynikające z tego mózgowe pomieszanie nieodmiennie przynosiło mu zysk.

Ten, którego nazywali Kaczkomanem, miał na głowie kaczkę. Nikt o niej nie wspominał. Nikt nie zwracał na nią uwagi. Wydawało się, że to jedynie drobna cecha, bez większych konsekwencji, podobnie jak brak nóg Arnolda, niezależny zapach Paskudnego Starego Rona czy wulkaniczne spluwanie Henry’ego.

Ta niewidzialność dręczyła jednak spokojny ostatnio umysł Śmierci. Zastanawiał się, jak zacząć ten temat.

W KOŃCU, myślał, MUSZĄ WIEDZIEĆ, PRAWDA? TO PRZECIEŻ NIE NITKI NA MARYNARCE ANI NIC PODOBNEGO…

Zgodnie nazywali Śmierć panem Szczotą. Nie wiedział dlaczego. Znajdował się jednak wśród ludzi, którzy potrafili prowadzić długą dyskusję z drzwiami. Mógł istnieć jakiś logiczny powód.

Żebracy przez cały dzień włóczyli się niewidzialnie po ulicach, gdzie ludzie, którzy ich nie widzieli, starannie ustępowali im z drogi i czasami rzucali monetę. Pan Szczota dopasował się do nich idealnie. Kiedy prosił o pieniądze, ludzie odkrywali, że trudno mu odmówić.

* * *

Scrote nie leżało nawet nad rzeką. Powstało tylko dlatego, że można umieścić jedynie ograniczoną ilość pól naraz, nim pojawi się konieczność umieszczenia czegoś innego. Miało dwie przecinające się ulice, jedną tawernę, jeden sklep z nasionami, jedną kuźnię, parę stodół oraz stajnię, w porywie oryginalności nazwaną STAJNIA SETHA.

Panował powszechny bezruch. Nawet muchy spały już mocno. Na ulicy poruszały się tylko długie cienie.

— Wydawało mi się, żeś mówił o jednokonnym masteczku — przypomniał Klif, kiedy mijali rozjeżdżony, pokryty kałużami plac, zapewne niesłusznie gloryfikowany nazwą Miejskiego Rynku.

— Koń musiał zdechnąć — odparł Asfalt. Buog stanął na wozie i rozłożył ramiona.

— Witaj, Scrote!!! — wrzasnął.

Szyld stajni pożegnał swój ostatni gwóźdź i wylądował w pyle ulicy.

— W życiu na drodze — stwierdził Buog — najbardziej podoba mi się to, że spotykam fascynujących ludzi i oglądani ciekawe miejsca.

— Przypuszczam, że nocą to wszystko ożywa — rzucił Asfalt.

— Tak — mruknął Klif. — Tak, to możliwe. Rzeczywiście. Wygląda to na takie miasteczko, które ożywa w nocy. Jakby całe je trzeba było zakopać na rozstajach z kołkiem wbitym w pierś.

— A skoro już mowa o jedzeniu… — wtrącił Buog.

Wszyscy czterej spojrzeli na tawernę. Popękany i łuszczący się szyld głosił „Pod Wesołą Kapustą”.

— Wątpię — stwierdził Asfalt.

W słabo oświetlonej sali siedzieli ludzie pogrążeni w smętnym milczeniu. Podróżnych obsługiwał oberżysta, którego zachowanie sugerowało jasno, iż ma nadzieję, że zginą straszną śmiercią, gdy tylko opuszczą jego lokal.

Skulili się przy stole, świadomi wpatrzonych w nich oczu.

— Słyszałem o takich miejscach — szepnął Buog. — Wjeżdża się do miasteczka o nazwie Friendly albo Amity, a następnego dnia zostają z człowieka żeberka.

— Nie ze mnie — zaznaczył Klif. — Jestem zbyt kamienisty.

— No to trafiasz do skalnego ogródka.

Krasnolud spojrzał na rząd zarośniętych twarzy i teatralnym gestem uniósł kufel.

— Kapusta dobrze rośnie? — zapytał. — Widzę, że pola są pięknie żółte. Dojrzała, co? To dobrze, co?

— To larwa korzeniowa, ot co — odpowiedział mu jakiś głos z mroku.

— Dobrze, doskonale — rzekł Buog. Był krasnoludem. Krasno-ludy nie zajmują się uprawą.

— U nas w Scrote nie lubimy cyrków — stwierdził inny głos. Był powolny i niski.

— Nie jesteśmy cyrkiem — zapewnił wesoło Buog. — Jesteśmy muzykami.

— U nas w Scrote nie lubimy muzyków — oznajmił inny głos. Zdawało się, że w mrocznej sali wciąż przybywa ludzkich postaci.

— Eee… A co lubicie u was w Scrote? — zapytał Asfalt.

— No cóż — odparł barman, teraz zaledwie nieco ciemniejsza sylwetka w zapadającej ciemności. — Jakoś tak o tej pojze roku zwykle urządzamy grilla przy skalnym ogródku.

Buddy westchnął.

Był to pierwszy dźwięk, jaki wydał z siebie od przyjazdu do miasteczka.

— Chyba lepiej im pokazać, jak gramy — powiedział. Jego słowa pobrzękiwały jak struny.

* * *

Minęło trochę czasu.

Buog popatrzył na klamkę. To była klamka u drzwi. Trzeba ją złapać ręką. Ale co powinno się dziać później? — Klamka — powiedział w nadziei, że to pomoże.

— Coś powinieneś z nią zrobić — wyjaśnił Klif z okolic podłogi. Buddy wychylił się zza krasnoluda i trolla, po czym nacisnął klamkę.

— Niesamowite — stwierdził Buog i potykając się, przekroczył próg. Natychmiast ułożył się na podłodze i dopiero wtedy rozejrzał.

— Co to?

— Oberżysta powiedział, że możemy tu zostać za darmo — poinformował Buddy.

— Sraszy bałagan — uznał Buog. — Niech mi ktoś szyniesie miotłę i szotkę do szorowania.

Wtoczył się Asfalt, dźwigając w rękach bagaże, a w zębach worek z kamieniami Klifa.

— To zdumiewające, panie Buddy — powiedział. — Jak pan tak wszedł do tej stodoły i powiedział… Co takiego pan powiedział?

— Odstawimy show tutaj — odparł Buddy i położył się na sienniku.

— Niezwykłe. Musieli się zjeżdżać z całej okolicy. Buddy spojrzał w sufit i zagrał kilka akordów.

— I ten grill! — Asfalt wciąż promieniał entuzjazmem. — Ten sos!

— To mięso! — westchnął Buog.

— Ten węgiel drzewny! — wymruczał zachwycony troll. Wokół ust miał szeroką czarną obwódkę.

— I kto by pomyślał, że można takie piwo uwarzyć z kalafiorów?

— Uderza do głowy.

— Już myślałem, że będziecie mieli trochę kłopotów, zanim zaczęliście grać. — Asfalt wytrząsał karaluchy z kolejnego posłania. — Nie wierzyłem, że zaczną tańczyć.

— Tak — przyznał Buddy.

— I nawet nam nie zapłacili — narzekał Buog.

Padł na ziemię. Po chwili rozległy się chrapania. Jedno z nich brzmiało nieco metalicznie, a efekt ten dodatkowo wzmacniało odbijające się w hełmie echo.