Kiedy wszyscy już spali, Buddy odłożył gitarę na łóżko, cicho otworzył drzwi i wymknął się na schody. Zbiegł na dół, a potem wyszedł w noc.
Byłoby przyjemnie, gdyby na niebie stał księżyc w pełni albo chociaż jako rogalik. Pełnia byłaby lepsza. Świecił jednak tylko półksiężyc, jaki nigdy się nie pojawia na obrazach romantycznych ani okultystycznych, mimo że jest to w rzeczywistości najbardziej magiczna z faz.
Unosił się zapach zwietrzałego piwa, umierającej kapusty, zgaszonego niedawno grilla i niewystarczającej liczby sanitariatów.
Buddy oparł się o stajnię Setha; przechyliła się lekko.
Sprawy wglądały wspaniale, dopóki był na scenie albo — jak dzisiaj wieczorem — na podpartych cegłami starych wrotach stodoły. Wszystko nabierało jaskrawych barw. Wyczuwał pędzące w umyśle, rozpalone do białości obrazy. Ciało sprawiało wrażenie, że stoi w ogniu, ale też — i to jest istotne — jakby powinno stać w ogniu. Czuł, że żyje.
Ale zaraz potem czuł się jak trup.
Kolory pozostawały na świecie i wciąż rozpoznawał je jako kolory, choć zdawało się, że widzi je przez przydymione szkła Klifa. Dźwięki dochodziły jak przez warstwę waty. Grill najwyraźniej był smaczny, miał na to słowo Buoga, ale on sam pamiętał tylko fakturę jedzenia ł właściwie nic więcej.
Jakiś cień przesunął się przez odstęp między dwoma budynkami…
Z drugiej strony jednak on — Buddy — był najlepszy. Wiedział o tym; nie była to kwestia dumy ani arogancji, ale fakt. Czuł, jak muzyka przepływa od niego do słuchaczy…
— Ten? — zapytał cień ukryty przy stajni, gdy Buddy powlókł się rozświetloną księżycem drogą.
— Tak. Najpierw jego, potem do tawerny po dwóch pozostałych. Nawet tego dużego trolla. Mają taki punkt n? karku.
— Ale nie Dibblera?
— To dziwne, ale nie. Nie ma go tutaj.
— Szkoda. Kiedyś kupiłem od niego pasztecika.
— To interesujący pomysł, ale nikt nam nie zapłacił za Dibblera. Skrytobójcy wyjęli noże o ostrzach przyczernionych, by uniknąć zdradliwych błysków.
— Mogę dać panu dwa pensy, jeśli to w czymś pomoże.
— Kusząca propozycja…
Kroki Buddy’ego rozbrzmiewały coraz głośniej. Starszy skrytobójca przycisnął się do ściany. Zacisnął palce na rękojeści noża trzymanego na wysokości pasa. Nikt, kto zna się choć trochę na nożach, nie użyje słynnego pchnięcia znad ramienia, tak lubianego przez ilustratorów. Byłoby to działanie amatorskie i nieskuteczne. Zawodowiec uderza z dołu — droga do serca prowadzi przez żołądek.
Cofnął rękę i napiął mięśnie…
Ktoś podsunął mu pod nos lekko lśniącą błękitem klepsydrę.
LORD ROBERT SELACHII? — odezwał się głos tuż przy jego uchu. TO JEST TWOJE ŻYCIE.
Wytrzeszczył oczy. Trudno byłoby się pomylić co do wyrytego na szkle imienia. Widział każde najmniejsze ziarnko piasku, przesypujące się w przeszłość.
Obejrzał się, raz tylko objął wzrokiem zakapturzoną postać i rzucił się do ucieczki. Jego uczeń oddalił się już na dobre pięćdziesiąt sążni i ciągle przyspieszał.
— Hej! Kto tam jest?
Susan wcisnęła klepsydrę pod szatę i potrząsnęła włosami. Pojawił się Buddy.
— Ty?
— Tak, ja — potwierdziła Susan. Buddy zbliżył się o krok.
— Masz zamiar znowu się rozpłynąć? — zapytał.
— Nie. Prawdę mówiąc, właśnie uratowałam ci życie. Buddy rozejrzał się po pustej drodze.
— Przed czym?
Susan schyliła się i podniosła nóż o czarnym ostrzu.
— Przed tym.
— Wiem, że już cię o to pytałem, ale kim jesteś? Chyba nie moją wróżką chrzestną?
— Sądzę, że one są o wiele starsze. — Susan cofnęła się. — A także o wiele milsze. Naprawdę nie mogę ci więcej powiedzieć. Nie powinieneś nawet mnie widzieć. Nie powinno mnie tu być. Żadne…
— Nie chcesz mnie chyba znowu namawiać, żebym przestał grać? — spytał gniewnie Buddy. — Bo i tak nie przestanę! Jestem muzykiem! Jeśli nie będę grał, to czym się stanę? Równie dobrze mógłbym umrzeć. Rozumiesz to? Muzyka jest moim życiem!
Znów zbliżył się o kilka kroków.
— Dlaczego za mną chodzisz? Asfalt uprzedzał, że pojawią się takie dziewczyny jak ty.
— O co ci chodzi, na miłość bogów? Jakie „dziewczyny jak ja”?
— Podążają za artystami i muzykami, z powodu, no wiesz, blasku i uroku.
— Blask i urok? Cuchnący wóz i karczma śmierdząca cebulą? Buddy uniósł ręce.
— Posłuchaj — rzekł z naciskiem. — Radzę sobie. Pracuję, ludzie mnie słuchają… Nie potrzebuję pomocy, rozumiesz? Mam już dość zmartwień, więc proszę, wynieś się z mojego życia.
Zatupały czyjeś stopy i pojawił się Asfalt, a za nim pozostali członkowie grupy.
— Gitara jęczała — wyjaśnił Asfalt. — Nic ci nie jest? — Lepiej ją zapytajcie — burknął niechętnie Buddy. Cała trójka spojrzała wprost na Susan.
— Kogo? — zdziwił się Klif.
— Stoi przecież przed wami!
Buog pomachał krótką ręką, mijając Susan o parę cali.
— To na pewno kapusta — szepnął Klif do Asfalta. Susan wycofała się cicho.
— Jest przecież tutaj! A teraz odchodzi, nie widzicie?
— Oczywiście, oczywiście… — Buog ujął Buddy’ego za rękę. — Odchodzi teraz, więc szczęśliwej drogi, a ty wracaj…
— Teraz wsiada na wielkiego konia…
— Tak, tak. Wielki czarny koń. — Jest biały, idioto!
Odciski kopyt na ziemi płonęły przez chwilę czerwienią, po czym rozpłynęły się z wolna.
— Jużjej nie ma. Grupa z Wykrokiem wpatrywała się w noc.
— Tak, teraz widzę, kiedy żeś mi już pokazał — zapewnił Klif.
— To ten koń, którego tam nie ma. Jasne.
— Tak właśnie z całą pewnością wygląda koń, który odjechał — ostrożnie uspokajał Buddy’ego Asfalt.
— Nikt jej nie widział? — nie dowierzał Buddy, kiedy delikatnie sterowali nim przez szarość przedświtu.
— Słyszałem, że za muzykami, ale naprawdę dobrymi muzykami, biegają dookoła takie półnagie kobiety zwane muzami — powiedział Buog.
— Jak Cantaloupe — uzupełnił Klif.
— Nie nazywamy ich muzami. — Asfalt wyszczerzył zęby. — Mówię wam, kiedy pracowałem dla Bertiego Balladzisty i jego Trubadurskich Łobuzów, mogliśmy mieć dowolną liczbę młodych kobiet kręcących się…
— Kiedy się dobrze zastanowić, to aż dziwne, skąd biorą początek legendy — powiedział Buog. — Chodźmy teraz, mój mały.
— Była tu — zaprotestował Buddy. — Naprawdę była!
— Cantaloupe? — spytał Asfalt. — Jesteś pewien, Klif?
— Ja żem czytał to kiedyś w książce. Cantaloupe — potwierdził troll. — Jest żem całkiem pewien. Coś w tym rodzaju.
— Była tu — powtarzał Buddy.
Kruk chrapał łagodnie na swojej czaszce, licząc martwe owce. Śmierć Szczurów wysokim łukiem wskoczył przez okno, odbił się od cieknącej świecy i na czworakach wylądował na stole. Kruk otworzył jedno oko. — A, to ty…
I zaraz pazur chwycił jego nogę, a Śmierć Szczurów zeskoczył z czaszki w nieskończoną przestrzeń.
Następnego dnia znów widzieli pola kapusty, choć krajobraz zaczął się trochę zmieniać. — Patrzcie, to ciekawe! — zawołał Buog. — Co ciekawe? — spytał Klif.
— O tam! Widzę pole fasoli.
Przyglądali mu się, póki nie zniknęło z oczu.