— Ale to miło, że ci ludzie dali nam tyle jedzenia — odezwał się Asfalt. — Kapusty nam nie zabraknie, co?
— Zamknij się — mruknął Buog. Obejrzał się na Buddy’ego, który siedział nieruchomo, opierając brodę na dłoni. — Rozchmurz się, za parę godzin będziemy w Pseudopolis.
— Dobrze — odparł z roztargnieniem Buddy. Buog przeszedł na przód wozu i skinął na Klifa.
— Zauważyłeś, jak on stale milczy? — szepnął.
— No. Myślisz, że będzie… no wiesz… gotowa, kiedy wrócimy?
— W Ankh-Morpork możesz zrobić wszystko — odparł stanowczo krasnolud. — Pukałem chyba do wszystkich drzwi na tej przeklętej ulicy Chytrych Rzemieślników. Dwadzieścia pięć dolarów!
— Ty narzekasz? Nie twoim zębem mamy płacić.
Obaj spojrzeli niespokojnie na gitarzystę grupy, który wpatrywał się w nieskończone pola.
— Była tam — mruczał.
Pióra opadły spiralą na ziemię.
— Nie musiałeś tego robić — rzekł kruk i podfrunął kawałek. — Wystarczyło poprosić. PIP.
— Niech będzie, ale lepiej by było przedtem. — Ptak nastroszył pióra i przyjrzał się barwnej okolicy pod ciemnym niebem. — Więc to jest to miejsce? Czy na pewno nie jesteś także Śmiercią Kruków?
PIP.
— Kształt nie jest taki ważny. Zresztą masz spiczasty nos. Czego chciałeś?
Śmierć Szczurów chwycił go za skrzydło i szarpnął.
— Dobrze już, dobrze!
Kruk zerknął jeszcze na ogrodowego krasnoludka łowiącego ryby w ozdobnej sadzawce. Ryby były szkieletami, ale nie przeszkadzało im to cieszyć się życiem, czy czymkolwiek się akurat cieszyły.
Podskakując i podfruwając, ruszył za szczurem.
Gardło Sobie Podrzynam Dibbler cofnął się o krok. Jimbo, Crash, Noddy i Scum patrzyli na niego wyczekująco. — Po co są te wszystkie skrzynki, panie Dibbler? — zapytał Crash.
— Właśnie — dodał Scum.
Dibbler starannie ustawił na trójnogu dziesiątą muzyczną pułapkę.
— Widzieliście, chłopcy, ikonograf?
— Tak… znaczy się: jasne — odparł Jimbo. — W środku siedzi taki mary demon i maluje obrazki rzeczy, na które się go wyceluje.
— To jest coś podobnego, tylko że dla dźwięku. Jimbo zajrzał pod otwarte wieko.
— Nie widzę żadnego… znaczy: nie ma demona.
— Bo nie ma go być — wyjaśnił Dibbler.
Jego również to niepokoiło. Czułby się spokojniejszy, gdyby w skrzynce siedział demon, gdyby działała jakaś magia. Coś prostego i zrozumiałego… Nie podobało mu się grzebanie w sprawach naukowych.
— A teraz… Ssak… — zaczął.
— Różowy Fluid — poprawił go Jimbo.
— Co?
— Różowy Fluid — powtórzył uprzejmie Jimbo. — To nasza nowa nazwa.
— Zmieniliście ją? Przecież byliście Ssakiem chyba niecałe dwadzieścia cztery godziny.
— No. Ale uznaliśmy, że ta nazwa nas hamuje.
— Jak może was hamować? — zdziwił się Dibbler. — Przecież się nie ruszacie. — Wzruszył ramionami. — Zresztą jakkolwiek się nazywacie… macie zaśpiewać swoją najlepszą piosenkę, co ja gadam, przed tymi skrzynkami. Jeszcze nie… jeszcze nie… zaczekajcie…
Odbiegł w najdalszy kąt i naciągnął kapelusz na uszy.
— Już, zaczynajcie!
Przez kilka minut patrzył na grupę otulony cudowną głuchotą. Potem ogólne znieruchomienie podpowiedziało mu, że to, co popełniano, już się dokonało.
Sprawdził skrzynki. Druty wibrowały słabo, ale prawie nic nie było słychać.
Różowy Fluid stanął mu za plecami.
— Działa, panie Dibbler? — zapytał Jimbo. Dibbler pokręcił głową.
— Wy, chłopcy, nie macie w sobie tego, co trzeba.
— A co trzeba mieć, panie Dibbler?
— Tu mnie złapaliście. Coś na pewno macie — zapewnił, widząc ich zasmucone twarze. — Ale niedużo. Czymkolwiek by to było.
— Ale to nie znaczy, że nie pozwoli nam pan zagrać na Darmowym Festiwalu?
Dibbler uśmiechnął się życzliwie.
— Pozwolę.
— Dziękujemy, panie Dibbler. Różowy Fluid wymaszerował na ulicę.
— Musimy brać się do roboty, jeśli mamy ich porazić — oświadczył Crash.
— Znaczy, chodzi ci… na przykad… żebyśmy się nauczyli grać? — spytał niepewnie Jimbo.
— Nie! Muzyka z wykrokiem po prostu się zdarza. Do niczego nie dojdziemy, jeśli zaczniemy w kółko się uczyć. Nie… — Crash rozejrzał się. — Na przykład lepsze ciuchy. Sprawdziłeś, co z tymi skórzanymi płaszczami, Noddy?
— Mniej więcej.
— Co to znaczy: mniej więcej?
— Mniej więcej skórzane. Byłem w garbarni przy Drodze Fedry i rzeczywiście mieli tam skóry, ale trochę… pachnące.
— Dobrze, zajmiemy się nimi wieczorem. A jak spodnie z leo-pardziego futra, Scum? Pamiętasz, uznaliśmy, że takie leopardzie spodnie to świetny pomysł.
Wyraz transcendentnego smutku przemknął po twarzy Scuma.
— Tak jakby załatwiłem.
— Albo je masz, albo nie.
— No mam, ale są tak jakby… Wiesz, nie znalazłem ani jednego sklepu, gdzie by o czymś takim słyszeli, ale… tego… wiesz, w zeszłym tygodniu przyjechał cyrk. Pogadałem z tym facetem w cylindrze i rozumiesz, tego… To była okazja, więc…
— Scum — odezwał się cicho Crash. — Co kupiłeś?
— Spójrz na to z innej strony — mówił Scum ze sztucznym entuzjazmem i spoconym czołem. — To przecież coś w rodzaju leopar-dzich spodni, leopardziej koszuli i leopardziej czapki na dodatek.
— Scum! — Głos Crasha brzmiał nisko, pełen groźby i rezygnacji. — Kupiłeś leoparda, prawda?
— Takiego jakby leopardzika, rzeczywiście.
— Wielcy bogowie!
— Ale za dwadzieścia dolarów! To prawie darmo! Ten facet mówił, że właściwie nic mu nie dolega.
— To dlaczego się go pozbył?
— Jest trochę głuchy. Nie słyszał rozkazów tresera.
— Ale nam niepotrzebny!
— Dlaczego? Twoje spodnie nie muszą sluchać! DASZ MIEDZIAKA, MŁODY PANICZU?
— Spadaj, dziadku! — odparł bez namysłu Crash. SZCZĘŚCIA PANICZOWI ŻYCZĘ.
— Ojciec mówi, że ostatnio kręci się za wielu żebraków — stwierdził Crash. — Uważa, że Gildia Żebraków powinna się tym zająć.
— Przecież wszyscy żebracy należą do Gildii Żebraków — zauważył Jimbo.
— No to nie powinni przyjmować tylu ludzi.
— Zawsze to lepsze niż mieszkać na ulicy.
Scum, który z całej grupy wykazywał najmniejszą aktywność mózgową przesłaniającą prawdziwe obserwacje, wlókł się z tyłu. Miał nieprzyjemne uczucie, że właśnie przeszedł po czyimś grobie.
— Ten wydawał się dość chudy — mruknął.
Pozostali, zajęci zwykłym sporem, nie zwracali na niego uwagi.
— Mam już dość Różowego Fluidu — oznajmił Jimbo. — To głupia nazwa.
— Strasznie chudy… — Scum sięgnął do kieszeni.
— No. Najbardziej mi się podobało, jak byliśmy Ktosiem.
— Przecież Ktosiem byliśmy tylko przez pół godziny! — zawołał Crash[24]. — Wczoraj. Między tym, jak byliśmy Stojącymi Skałami, a tym, jak byliśmy Letnim Balonem.
Scum znalazł dziesięciopensową monetę i zawrócił.
— Przecież musi istnieć jakaś dobra nazwa — stwierdził Jimbo. — Założę się, że jak tylko ją zobaczymy, od razu poznamy.
— No. Musimy znaleźć taką, o którą nie zaczniemy się kłócić po pięciu minutach. Nie pomaga nam w karierze, że ludzie nie wiedzą, kim jesteśmy.