— Imp y Celyn — odparł Imp. — Nic wspólllnego z przesuwaniem głazów. W żaden sposób.
Mniejsza, bardziej szorstka dłoń pojawiła się przed Impem z drugiej strony. Wzrok barda powędrował wzdłuż umocowanego do niej ramienia. Właściciel dłoni i ramienia, krasnolud, był niski, nawet jak na krasnoluda. Na kolanach trzymał wielki róg z brązu.
— Buog Buogsson — powiedział. — Grasz tylko na harfie?
— Na wszystkim, co ma struny. Ale harfa to królowa instrumentów, rozumiesz.
— Ja mogę wydmuchać wszystko — zapewnił Buog.
— Naprawdę? — Imp szukał nerwowo jakiegoś uprzejmego komentarza. — Musisz być bardzo popullarny.
Troll podniósł duży skórzany worek.
— Na tym ja gram — oświadczył.
Na podłogę wytoczyło się kilka sporych okrągłych kamieni. Lias podniósł jeden i pstryknął go palcem. Zabrzmiało: bam.
— Muzyka z kamieni? — zdziwił się Imp. — Jak ją nazywacie?
— Nazywamy Ggroohuaga, co oznacza muzykę z kamieni. Kamienie były różnej wielkości, starannie dostrojone tu i tam przez nieduże nacięcia i wyryte linie. Imp wybrał mniejszy i puknął palcem. Uzyskał: bop. Inny, jeszcze mniejszy, zabrzmiał jak: bing.
— Co z nimi robisz? — zainteresował się. — Walę jednym o drugi.
— A potem co?
— Jak to „a potem co”?
— Co robisz, kiedy już wallniesz jednym o drugi?
— Walę jednym o drugi jeszcze raz — wyjaśnił Lias, urodzony perkusista.
Drzwi gabinetu otworzyły się i do poczekalni zajrzał mężczyzna ze spiczastym nosem.
— Jesteście razem? — burknął.
Rzeczywiście istnieje rzeka, z której kropla wody — zgodnie z legendą — pozbawia człowieka pamięci. Wielu uznawało, że chodzi tu o rzekę Ankh, której wodę można pić, a nawet kroić i przeżuwać. Jeden łyk z Ankh prawdopodobnie pozbawiłby człowieka pamięci, a przynajmniej spowodował, że działyby się z nim takie rzeczy, których pod żadnym pozorem nie chciałby pamiętać.
W rzeczywistości była też inna rzeka, zdolna tego dokonać. Jest w tym, oczywiście, pewien haczyk. Nikt nie wie, którędy ona płynie, gdyż ci, co do niej docierają, są zwykle raczej spragnieni. Śmierć postanowił zbadać inne możliwości.
— Siedemdziesiąt pięć dollllarów? — przeraził się Imp. — Tyllko za to, żeby grać muzykę?
— To dwadzieścia pięć dolarów opłaty rejestracyjnej, zaliczka na dwadzieścia procent dochodów i piętnaście dolarów dobrowolnej obowiązkowej rocznej składki na fundusz emerytalny — wyjaśnił pan Clete, sekretarz Gildii Muzykantów.
— Ale my nie mamy takiej sumy!
Pan Clete wzruszył ramionami, dając do zrozumienia, że choć świat w samej rzeczy ma wiele problemów, ten akurat nie należy do jego osobistych.
— Alle może zapłacimy, kiedy już zarobimy trochę — zaproponował słabym głosem Imp. — Gdybyśmy dostalli, no wie pan, tydzień czy dwa…
— Nie możemy pozwolić, żebyście grali gdziekolwiek, jeśli nie jesteście członkami gildii — oświadczył pan Clete.
— Ale nie możemy zostać członkami gildii, jeśli nigdzie nie zagramy — zauważył Buog.
— Zgadza się — przyznał uprzejmie pan Clete. — Hat, hat, hat!
Był to dziwny śmiech, całkiem wyprany z wesołości i jakby ptasi. Pasował do swego właściciela, który przypominał to, co można otrzymać, jeśli wyekstrahuje się materiał genetyczny z owada zatopionego w bursztynie, a potem ubierze się efekt w garnitur.
Lord Vetinari popierał rozwój gildii. Były niczym wielkie koła zębate, które napędzały mechanizm dobrze wyregulowanego miasta. Kropla oliwy tutaj… lub kij wsunięty tam, oczywiście… i ogólnie rzecz biorąc, wszystko działało.
Zrodziły też — tak jak kompost rodzi robaki — pana Clete’a. Nie był on, według klasycznych definicji, złym człowiekiem — tak samo jak roznoszący zarazę szczur nie jest, z obiektywnego punktu widzenia, złym zwierzęciem.
Pan Clete ciężko pracował dla dobra swych bliźnich. Temu poświęcił swoje życie. Wiele jest bowiem na świecie zajęć, które wykonać trzeba, a których ludzie wykonywać nie chcą. Wdzięczni są więc panu Clete’owi, że to on je wykonuje. Pisanie protokołów, na przykład. Pilnowanie, by lista członków zawsze była aktualna. Rejestracja. Organizacja.
Ciężko pracował dla Gildii Złodziei, choć nie był złodziejem, przynajmniej w zwykłym sensie tego słowa. Potem zwolniło się wyższe stanowisko w Gildii Błaznów, choć pan Clete nie był błaznem. I wreszcie fotel sekretarza w Gildii Muzykantów.
Formalnie rzecz biorąc, powinien być muzykantem. Kupił więc grzebień i papier. Ponieważ do owego dnia gildią kierowali prawdziwi muzycy, lista członków pochodziła sprzed lat i mało kto w ostatnim czasie opłacał składki. A że w dodatku organizacja winna była kilka tysięcy dolarów karnych odsetek trollowi Chryzoprazowi, pan Clete nie musiał nawet stawać do przesłuchania.
Kiedy otworzył pierwszą z zaniedbanych ksiąg i spojrzał na zdezorganizowany chaos, ogarnęło go uczucie głębokie i cudowne. Od tej chwili nigdy nie oglądał się za siebie. Za to bardzo często spoglądał z góry. I chociaż gildia miała swojego prezesa i radę, miała też pana Clete’a, który robił notatki, pilnował, żeby wszystko przebiegało bez wstrząsów, i dyskretnie uśmiechał się do siebie. Dziwnym, ale pewnym faktem jest, że kiedy lud zrzuca jarzmo tyranów i chce sam sobą rządzić, jak grzyb po deszczu pojawia się pan Clete.
Hat, hat, hat. Pan Clete śmiał się z częstością odwrotnie proporcjonalną do humoru konkretnej sytuacji.
— Przecież to bzdura!
— Witajcie w cudownym świecie ekonomii gildii — rzekł pan Clete.
— Hat, hat, hat.
— A co by się stało, gdybyśmy zagrallli, nie nalleżąc do gilldii? — zapytał Imp. — Konfiskujecie instrumenty?
— Na początek — wyjaśnił sekretarz. — A potem tak jakby zwracamy je z powrotem. Hat, hat, hat. Przy okazji… Jakiś elfi z wyglądu się wydajesz.
— Siedemdziesiąt pięć dolllarów to rozbój — uznał Imp, gdy wlekli się po mrocznych ulicach.
— Gorzej niż rozbój — stwierdził Buog. — Słyszałem, że Gildia Złodziei bierze tylko procent od dochodów.
— A dają za to pełne członkostwo gildii i w ogóle — burknął Lias. — Nawet emeryturę. I jeszcze co roku robią wycieczkę na cały dzień do Quirmu, z piknikiem.
— Muzyka powinna być za darmo — oświadczył Imp.
— To co teraz zrobimy? — dopytywał się Lias.
— Macie jakieś pieniądze? — zapytał Buog.
— Mam dolara — odparł Lias.
— Mam parę pensów — dodał Imp.
— W takim razie zjemy coś porządnego — postanowił Buog. — To już tutaj. — Wskazał szyld.
— Jama Świdry? — zdziwił się Lias. — Świdro? Brzmi to krasnoludzio. Wermincelli i różne takie?
— Teraz podaje też dania trolli — uspokoił go Buog. — Postanowił zapomnieć o różnicach etnicznych dla sprawy zarabiania większych pieniędzy. Pięć odmian węgla, siedem typów koksu i popiołu, skały osadowe aż ślinka cieknie. Spodoba ci się.
— A chlleb krasnollludów? — spytał Imp.
— Lubisz chleb krasnoludów? — zdziwił się Buog.
— Uwielllbiam.
— Znaczy, prawdziwy chleb krasnoludów? Jesteś pewien?
— Tak. Jest smaczny i chrupiący, rozumiesz. Buog wzruszył ramionami.
— To załatwia sprawę — rzekł. — Ktoś, kto lubi chleb krasnoludów, nie może być ani trochę elfi.