— Pan Dibbler uważa, że bardzo nam pomaga — przypomniał Noddy.
— Tak, ale toczący się kamień mchem nie porasta, jak mawia mój ojciec — rzekł Crash.
— Masz tu, staruszku — powiedział Scum, kawałek za nimi.
DZIĘKUJĘ, odparł wdzięczny Śmierć.
Scum pobiegł za kolegami, którzy wrócili do tematu leopardów z problemem słuchu.
— Gdzie go zostawiłeś, Scum? — zapytał Crash.
— No wiesz, w twojej tak jakby sypialni…
— Jak się zabija leoparda? — chciał wiedzieć Noddy.
— Mam pomysł — odparł ponuro Crash. — Pozwolimy, żeby udła-wił się na śmierć Scumem.
Kruk obejrzał zegar w korytarzu doświadczonym okiem kogoś, kto docenia wartość dobrych rekwizytów. Jak już zauważyła Susan, zegar nie tyle był mały, ile raczej przestrzennie przemieszczony. Wydawał się mały w taki sam sposób, jak coś bardzo wielkiego widzianego z bardzo daleka. Jak wtedy, kiedy umysł cały czas przypomina oczom, że się mylą. Ale zegar stał także całkiem blisko. Zrobiony był z jakiegoś ciemnego, poczerniałego drewna. Miał wahadło, które kołysało się powoli.
Nie było wskazówek.
— Robi wrażenie — pochwalił kruk. — To ostrze kosy na wahadle. Niezły pomysł. Bardzo gotycki. Patrząc na ten zegar, nie sposób nie pomyśleć…
PIP!
— Dobrze, dobrze. Już lecę. — Kruk podfrunął do rzeźbionej framugi ozdobionej motywem kości i czaszek. — Znakomity gust.
PIP. PIP.
— Chyba każdy potrafiłby zrobić kanalizację. A wiesz, jest taka ciekawostka. Słyszałeś, że wychodek został tak nazwany na pamiątkę wynalazcy, sir Charlesa Wychodka? Niewielu o tym…
PIP.
Śmierć Szczurów pchnął wielkie drzwi prowadzące do kuchni. Otworzyły się ze zgrzytem, choć było w nim coś dziwnego. Słuchacz doznawał wrażenia, że zgrzyt został dodany przez kogoś, kto uznał, że takie drzwi w takim miejscu powinny zgrzytać.
Albert zmywał w kamiennym zlewie, wpatrzony w pustkę.
— Och! — zawołał, odwracając się. — To ty! A co to za zwierzę? — Jestem krukiem — przedstawił się nerwowo kruk. — Tak się składa, że to jedne z najinteligentniejszych ptaków. Większość uważa, że najmądrzejsze są szpaki, ale…
PIP!
Kruk nastroszył pióra.
— Przybywam tu jako tłumacz — oznajmił.
— Znalazł go? — spytał Albert.
Śmierć Szczurów popiskiwał długo w odpowiedzi.
— Szukał wszędzie. Ani śladu — rzekł kruk.
— A zatem nie chce być znaleziony — uznał Albert. Starł tłuszcz z talerza ozdobionego motywem kości i czaszek. — To mi się nie podoba.
PIP.
— Szczur uważa, że to jeszcze nie jest najgorsze — przetłumaczył kruk. — Uważa, że powinieneś wiedzieć, co robi wnuczka…
Szczur piszczał. Kruk mówił. Talerz rozbił się o zlew.
— Wiedziałem! — wrzasnął Albert. — Ratuje go! Ona nie ma pojęcia! Nie! Załatwię tę sprawę! Panu się wydaje, że może tak sobie znikać? Nie staremu Albertowi! Wy dwaj, czekajcie tutaj!
W Pseudopolis wisiały już plakaty. Wieści rozchodzą się szybko, zwłaszcza kiedy G.S.P. Dibbler płaci za konie…
— Witaj, Pseudopolis…
Musieli wezwać Straż Miejską. Musieli zorganizować od rzeki łańcuch ludzi podających sobie wiadra z wodą. Asfalt musiał stać przed garderobą Buddy’ego z maczugą. Z wbitym gwoździem.
Albert stał przed odłamkiem lustra w swoim pokoju i z wściekłością czesał włosy. Były siwe. W każdym razie dawno temu były siwe. Teraz miały kolor wskazującego palca nałogowego palacza.
— To mój obowiązek i tyle — mamrotał do siebie. — Nie wiem, co by zrobił beze mnie. Może i pamięta przyszłość, ale zawsze coś pokręci. Martwi się o prawdy wieczności, ale kiedy wszystko zostanie już powiedziane i zrobione, kto musi rozplatać sprawy? Uniżony sługa, ot co.
Przyjrzał się swemu odbiciu.
— Dobrze — uznał.
Pod łóżkiem stało pogniecione pudełko po butach. Albert wyjął je bardzo, ale to bardzo ostrożnie i zdjął pokrywkę. Było do połowy napełnione watą. A na wacie leżał życiomierz.
Piasek wewnątrz zastygł, znieruchomiał w locie. W górnej bańce niewiele go już zostało.
W tym miejscu czas nie płynął.
To był element umowy. Pracował dla Śmierci, a czas nie płynął, chyba że kiedy powracał do świata.
Obok szkła leżał skrawek papieru. U góry wypisano liczbę 91, a niżej w słupku kolejne, coraz mniejsze. 73… 68… 37… 19.
Dziewiętnaście!
Chyba całkiem zgłupiał. Pozwolił, by życie uciekało mu godzinami i minutami, a ostatnio było ich sporo. Na przykład ta historia z hydraulikiem. I zakupy. Pan nie lubił robić zakupów. Trudno mu było doczekać się obsługi. Kilka razy Albert wziął też sobie wolne, bo przyjemnie jest zobaczyć słońce, jakiekolwiek słońce, poczuć wiatr i deszcz. Pan starał się, ale nigdy nie potrafił ich należycie odtworzyć. Ani przyzwoitych warzyw — one też jakoś nie wychodziły. Nie smakowały dojrzewaniem.
Dziewiętnaście dni pozostałych dla świata. Ale to i tak więcej niż trzeba.
Albert wsunął życiomierz do kieszeni, wciągnął płaszcz i zbiegł po schodach.
— Ty — rzekł, wskazując Śmierć Szczurów. — Nie wyczułeś żadnego tropu? Musiało coś być. Skup się!
PIP.
— Co powiedział?
— Mówi, że pamięta tylko coś z piaskiem.
— Piasek — powtórzył Abert. — Dobrze. Wiemy, od czego zacząć. Przeszukamy cały piasek.
PIP?
— Gdziekolwiek był pan, na pewno odcisnął ślad.
Klifa zbudziło szuranie. W mroku dostrzegł sylwetkę Buoga z miotłą.
— Co robisz, krasnoludzie?
— Posłałem Asfalta po farbę. Te pokoje to rozpacz.
Klif uniósł się na łokciu i rozejrzał.
— Jak się nazywa ten kolor na drzwiach?
— Eau-de-nil.
— Ładny.
— Dziękuję.
— Zasłony też są niezłe.
Skrzypnęły drzwi, wszedł Asfalt z tacą i zamknął je kopniakiem.
— Oj, przepraszam — powiedział.
— Zamaluję ślad — uspokoił go Buog.
Asfalt postawił tacę. Aż dygotał z podniecenia.
— Wszyscy o was mówią, chłopaki — oznajmił. — I jeszcze że i tak pora była zbudować nowy teatr. Przyniosłem jajecznicę na szynce, jajecznicę na szczurze, jajecznicę na koksie i… Co to było? Aha, kapitan straży powiedział, że jeśli o wschodzie słońca zastanie was jeszcze w mieście, osobiście dopilnuje, żebyście zostali żywcem pogrzebani. Wóz czeka przygotowany przy tylnym wyjściu. Młode kobiety powypisywały na nim szminką różne rzeczy. Przy okazji: ładne zasłony.
Cała trójka spojrzała na Buddy’ego.
— Nawet się nie ruszył. Padł jak kłoda zaraz po koncercie i zasnął.
— W nocy całkiem ostro skakał — przypomniał Klif. Buddy wciąż cicho pochrapywał.
— Kiedy wrócimy — rzekł Buog — powinniśmy sobie urządzić jakieś miłe wakacje.
— Racja — zgodził się Klif. — Jak wejdziemy z tego żywi, zarzucę sobie moje kamienie na plecy i pójdę na długi spacer. A gdzie pierwszy raz ktoś zapyta „Co to za rzeczy niesiesz na plecach?”, tam się osiedlę.
Asfalt wyjrzał przez okno.
— Możecie się pospieszyć z jedzeniem? — zapytał. — Bo przed hotelem stoi paru ludzi w mundurach. Z łopatami.