Выбрать главу

Zadźwięczały odsuwane rygle i w skrzydle bramy otworzyła się wiklinowa furtka.

Możliwy komendant okazał się sierżantem, o ile Albert potrafił rozpoznać klatchiańskie insygnia. Wyglądał na człowieka, który do rzeczy, o jakich nie pamięta, powinien dopisać chwilę, kiedy się dobrze wyspał. O ile nie zapomni.

Wewnątrz murów fortu było jeszcze kilku klatchiańskich żołnierzy. Siedzieli albo — z dużym trudem — stali. Wielu nosiło bandaże. Większa ich liczba — opartych o mury albo leżących na ubitym piasku — już nigdy miała nie potrzebować snu.

— Co się tu stało? — zapytał Albert tonem tak władczym, że sierżant odruchowo zasalutował.

— Zaatakowali nas D’regowie — wyjaśnił, chwiejąc się lekko. — Setki! Mieli przewagę… no… jaka liczba jest po dziewiątce? Ma jedynkę?

— Dziesięć.

— Dziesięciu na jednego.

— Widzę jednak, że przeżyliście — zauważył Albert.

— Aha… no tak. Właśnie. Tu właśnie wszystko zaczęło się komplikować. Eee… kapralu! To wy… nie wy, ten obok. Ten z dwoma paskami!

— Ja? — zdziwił się niski żołnierz.

— Wy. Opowiedzcie, co się stało.

— Aha. Tak jest. Jasne. No więc ci dranie napakowali nas strzałami, tak? Wyglądało, że już po nas. Potem ktoś zaproponował, żeby poustawiać ciała na murach, razem z ich włóczniami, kuszami i całą resztą, żeby dranie pomyśleli, że ciągle mamy dość ludzi.

— To nie jest nowy pomysł — wtrącił sierżant. — Robiono to już setki razy.

— Właśnie — przyznał zakłopotany kapral. — Oni też musieli tak myśleć. I wtedy… i wtedy… kiedy już zjeżdżali z wydm… kiedy byli już prawie przy nas, śmiali się i w ogóle, powtarz?’i sobie „znowu ta stara sztuczka”… Wtedy ktoś krzyknął: „Ognia!”. I oni strzelili.

— Ci zabici?

— Wstąpiłem do Legii, żeby… no, wiesz, offendi… takie coś z umysłem… — zaciął się kapral.

— Zapomnieć? — podpowiedział Albert.

— O właśnie. Zapomnieć. I całkiem dobrze mi to wychodziło. Ale nie zapomnę mojego towarzysza broni, Nudgera Malika, naszpikowanego strzałami, a wciąż dającego wrogom szkołę. W każdym razie bardzo długo nie zapomnę. Chociaż zamierzam bardzo się starać.

Albert spojrzał na mury. Były puste.

— Ktoś ustawił ich w szyku i odmaszerowali — wyjaśnił kapral.

— Przed chwilą byłem sprawdzić i znalazłem tylko groby. Musieli wykopać je dla siebie nawzajem.

— Powiedzcie, kapralu, kim był ten ktoś, o kim ciągle mówicie. Żołnierze porozumieli się wzrokiem.

— Waśnie o nim rozmawialiśmy, offendi — powiedział sierżant.

— Próbowaliśmy sobie przypomnieć. Był… w Dziurze, kiedy się zaczęło.

— Wysoki, prawda? — upewnił się Albert.

— Mógł być wysoki, mógł być wysoki — zgodził się kapral. — W każdym razie głos miał bardzo… duży.

Wydawał się zaskoczony słowami, które właśnie wypowiedział.

— A jak wyglądał?

— No, miał… z tym… i jakieś… mniej więcej…

— Czy wyglądał… głośno i głęboko? — spytał Albert. Kapral uśmiechnął się z ulgą.

— Właśnie tak — potwierdził. — Szeregowiec Beau… Beau… Zapomniałem nazwisko.

— A kiedy przechodził przez… — zaczął sierżant i z irytacją pstryknął palcami. — Takie coś, co się otwiera i zamyka. Z drewna. Ma zawiasy i rygle… Dziękuję panu. Brama. Otóż to. Kiedy przechodził przez bramę, powiedział… co takiego powiedział, kapralu?

— Powiedział: KAŻDY SZCZEGÓŁ, sierżancie.

Albert rozejrzał się.

— A zatem odszedł?

— Kto?

— Ten człowiek, o którym mi opowiadacie.

— Aha. Tak. Tego… nie wiecie przypadkiem, kto to był, offendi? Bo to było zadziwiające. Co tu gadać o morale…

— Esprit de corpse? — odparł Albert, który potrafił być złośliwy. — Pewnie nie mówił, dokąd wyrusza?

— Dokąd kto wyrusza? — Sierżant zmarszczył czoło. — Zapomnijcie, że pytałem.

Raz jeszcze popatrzył na mały fort. Dla historii świata nie miało prawdopodobnie żadnego znaczenia, czy przetrwa i czy kropkowana linia na mapie przesunie się w jedną albo w drugą stronę. To podobne do pana, że miesza się w sprawy…

Czasami próbuje być człowiekiem, pomyślał Albert. I całkiem mu nie wychodzi.

Legioniści patrzyli, jak znika za grzbietem wydmy. Potem wrócili do sprzątania fortu.

— Jak myślicie, kto to był?

— Kto?

— Ta osoba, o której właśnie wspominaliście.

— Naprawdę?

— Co naprawdę?

Albert wspiął się na wydmę. Z tego miejsca kropkowana linia była ledwie widoczna. Wiła się zdradziecko po piasku. PIP.

— Ty i ja, obaj — odparł Albert.

Wyjął z kieszeni bardzo brudną chustkę do nosa, zawiązał supły na czterech rogach i naciągnął ją sobie na głowę.

— No dobrze — powiedział, ale wjego głosie pojawił się ślad niepewności. — Wydaje mi się, że nie podchodzimy do tego logicznie.

PIP.

— Chodzi o to, że możemy ścigać go po całym Dysku.

PIP.

— Więc może warto usiąść i się zastanowić.

PIP.

— Pomyśl… Gdybyś był na Dysku, czuł się trochę nieswojo i mógł się udać dokądkolwiek, w absolutnie dowolne miejsce… Dokąd byś poszedł?

PIP?

— Dokąd chcesz. Ale tam, gdzie twoje imię nie jest wybite złotymi literami w ludzkiej pamięci.

Śmierć Szczurów popatrzył na nieskończoną, płaską, a przede wszystkim suchą pustynię.

PIP.

— A wiesz, chyba masz rację.

* * *

Wisiała na jabłoni.

Zbudował mi huśtawkę, przypomniała sobie Susan.

Usiadła i przyglądała się.

Huśtawka była dość skomplikowana. O ile można było odtworzyć proces planowania na podstawie istniejącej konstrukcji, przebiegał tak:

To oczywiste, że huśtawka powinna zawisnąć na najmocniejszej gałęzi.

Więcej — powinna wisieć na dwóch najmocniejszych gałęziach, po jednej linie na każdą.

Okazało się, że te gałęzie rosną po przeciwnych stronach pnia.

Nigdy się nie cofać. To element tej samej logiki. Zawsze przeć naprzód, logiczny krok za krokiem.

Zatem… usunął około sześciu stóp pnia, dzięki czemu huśtawka mogła się, no… huśtać.

Drzewo nie umarło. Wciąż było całkiem zdrowe.

Jednakże brak poważnego fragmentu pnia stał się kolejnym problemem. Został rozwiązany dodaniem dwóch mocnych podpór pod każdą z gałęzi, kawałek poza linkami. Utrzymywały koronę drzewa mniej więcej na odpowiedniej wysokości nad ziemią.

Pamiętała, jak głośno się śmiała, nawet wtedy. A on stał obok i nie potrafił zrozumieć, co się nie zgadza.

I wtedy zobaczyła wszystko wyraźnie.

Tak właśnie działał Śmierć. Nigdy nie rozumiał, co właściwie robi. Działał, po czym okazywało się, że to nie tak. Jej matka — nagle miał u siebie dorosłą kobietę i nie wiedział, co dalej. Spróbował więc naprawić sytuację, ale jeszcze bardziej ją pogorszył. Jej ojciec, uczeń Śmierci! A kiedy i to poszło źle, gdyż potencjał błędu był wręcz wbudowany w ten układ, Śmierć zrobił coś jeszcze, by wszystko wyprostować.

Odwrócił klepsydrę.

Potem była to już tylko kwestia matematyki.

I obowiązku.

* * *

— Witaj… do licha, Buog, powiedz mi, gdzie jesteśmy… Sto Lat. Jau!