Выбрать главу

Publiczności było jeszcze więcej. Plakaty wisiały dłużej, dłużej krążyły wieści z Ankh-Morpork. A zespół zauważył, że solidna grupa ludzi przybyła za nimi z Pseudopolis.

W krótkiej przerwie między kolejnymi numerami, przed tym kawałkiem, gdzie ludzie zaczynają skakać po meblach, Klif pochylił się do Buoga.

— Widzisz tę trollicę w pierwszym rzędzie? — zapytał. — Tę, co jej teraz Asfalt skacze po palcach?

— Ta, która wygląda jak stos śmieci?

— Była w Pseudopolis. — Klif rozpromienił się. — Ciągle na mnie patrzy!

— To startuj do niej, chłopie — poradził Buog, wycierając ust-nik rogu. — Wchodzisz i tyle.

— Myślisz, że to jedna z tych, co o nich opowiadał Asfalt?

— Możliwe.

Inne wieści także rozchodziły się szybko. Następny świt zastał kolejny przemalowany pokój hotelowy, proklamację królowej Keli, że w ciągu godziny grupa ma się znaleźć poza miastem pod karą tortur, i jeszcze jeden pospieszny odjazd.

Buddy leżał nieruchomo w wozie podskakującym na kamieniach w drodze do Quirmu.

Nie pojawiła się. Przyjrzał się uważnie publiczności na obu koncertach i jej nie znalazł. Wstał nawet w nocy i spacerował po pustych ulicach na wypadek, gdyby go szukała. Teraz zastanawiał się, czy w ogóle istnieje. Zresztą jeśli już o to chodzi, był tylko połowicznie przekonany, że sam istnieje — z wyjątkiem chwil, gdy przebywał na scenie.

Prawie nie słuchał rozmowy pozostałych.

— Asfalt…

— Tak, panie Buog?

— Klif i ja zauważyliśmy coś dziwnego.

— Co takiego, panie Buog?

— Nosisz ze sobą ciężką, skórzaną torbę, Asfalt.

— Rzeczywiście, panie Buog.

— I wydaje mi się, że dziś rano zrobiła się jeszcze cięższa.

— Tak, panie Buog.

— Trzymasz w niej pieniądze?

— To prawda, panie Buog.

— Ile?

— Eee… Pan Dibbler kazał nie martwić was sprawami finansowymi.

— Nie przeszkadzają nam — zapewnił Klif.

— Otóż to — dodał Buog. — Chcemy się trochę pomartwić.

— Ehm… — Asfalt oblizał wargi. W postawie Klifa było coś groźnego. — Około dwóch tysięcy dolarów, panie Buog.

Wóz podskakiwał przez chwilę w milczeniu. Krajobraz zmienił się nieco. Widzieli wzgórza, a farmy były mniejsze.

— Dwa tysiące dolarów — powiedział w końcu Buog. — Dwa tysiące dolarów. Dwa tysiące dolarów. Dwa tysiące dolarów.

— Dlaczego stale powtarzasz „dwa tysiące dolarów”? — zdziwił się Klif.

— Nigdy jeszcze nie miałem szansy, by to powiedzieć.

— Ale nie mów tego tak głośno.

— Dwa tysiące dolarów!!!

— Pst! — syknął rozpaczliwie Asfalt, gdy krzyk Buoga odbił się echem od zboczy wzgórz. — To kraina bandytów!

— Mnie to mówisz? — Buog popatrzył znacząco na torbę.

— Nie chodzi o pana Dibblera!

— Jesteśmy na drodze między Sto Lat a Quirmem. To nie jest szlak przez Ramtopy. To cywilizacja. W cywilizacji nie napadają człowieka na drodze. — Spojrzał ponuro na torbę. — Czekają, aż dotrze do miasta. Dlatego nazywają to cywilizacją. Masz pojęcie, kiedy ostatnio ktoś tu został napadnięty?

— W piątek, o ile pamiętam — odpowiedział mu głos zza skały.

— A niech…

Konie stanęły niemal dęba, a później ruszyły cwałem. Trzaśniecie batem było u Asfalta reakcją niemal instynktowną. Zwolnili dopiero po kilku milach.

— Nie gadajcie już o pieniądzach, dobrze? — burknął Asfalt.

— Jestem zawodowym muzykiem — odparł Buog. — Oczywiście, że myślę o pieniądzach. Jak daleko jeszcze do Quirmu?

— Teraz już o wiele bliżej. Parę mil.

Za następnym wzgórzem zobaczyli rozłożone nad zatoką miasto. Przed miejską bramą — zamkniętą — czekała grupka ludzi. Hełmy lśniły w słońcu.

— Jak się nazywają te długie kije z siekierami na końcu? — zapytał Asfalt.

— Halabardy — odparł Buddy.

— Dużo ich tam mają — zauważył Buog.

— Chyba nie na nas, co? — zaniepokoił się Klif. — Jesteśmy zwykłymi muzykami.

— Widzę też paru ludzi w długich szatach, ze złotymi łańcuchami i w ogóle — dodał Asfalt.

— Rajcy — uznał Buog.

— Pamiętacie tego jeźdźca, który wyprzedził nas rankiem? — zapytał Asfalt. — Myślę, że to rozchodziły się wieści.

— Tak, ale to przecież nie my żeśmy im zburzyli teatr.

— Wy tylko daliście sześć bisów.

— I nie my żeśmy wywołali te rozruchy na ulicach.

— Ci z halabardami na pewno to zrozumieją.

— Może nie lubią, jak im się przemalowuje hotele. Ja żem mówił, że to zły pomysł, te pomarańczowe zasłony do żółtych tapet.

Wóz zahamował. Tęgi mężczyzna w trójgraniastym kapeluszu i płaszczu obszytym futrem przyglądał im się groźnie spod zmarszczonych brwi.

— Czy jesteście muzykantami znanymi jako Grupa z Wykrokiem? — zapytał.

— Czy to jakiś kłopot, szanowny panie? — dopytywał się Asfalt. — Jestem burmistrzem Quirmu. Zgodnie z prawem Quirmu, muzyka wykrokowa nie może być grana w naszym mieście. Możecie sprawdzić, tu stoi czarno na białym…

Machnął zwojem pergaminu. Buog pochwycił go.

— Atrament jeszcze wilgotny — stwierdził.

— Muzyka wykrokowa stanowi zakłócenie porządku publicznego; wykazano, iż jest szkodliwa dla zdrowia i moralności oraz powoduje nienaturalne wibracje ciała — oświadczył burmistrz, odbierając krasnoludowi pergamin.

— Chce pan powiedzieć, że nie wolno nam wjechać do Quirmu? — upewnił się Buog.

— Możecie wjechać, jeśli musicie. Ale nie wolno wam grać. Buddy podniósł się nagle.

— Ale my musimy grać — oświadczył.

Gitara przesunęła się na pasie. Buddy chwycił za gryf i groźnie uniósł dłoń nad strunami.

Buog obejrzał się zrozpaczony. Klif i Asfalt zasłonili uszy rękami.

— Aha — powiedział. — Sądzę, że mamy tu okazję do negocjacji, prawda?

Zeskoczył z wozu.

— Podejrzewam, że-wasza burmistrzowska mość nie słyszał jeszcze o podatku muzycznym.

— Jakim podatku muzycznym? — zapytali chórem Asfalt i burmistrz.

— To najnowszy pomysł — wyjaśnił Buog. — Ze względu na popularność muzyki wykrokowej. Podatek muzyczny, pięćdziesiąt pensów od biletu. W Sto Lat wyszło tego, boja wiem, ze dwieście pięćdziesiąt dolarów. Oczywiście w Ankh-Morpork ponad dwa razy więcej. Patrycjusz to wymyślił.

— Naprawdę? — zdziwił się burmistrz. — Rzeczywiście, to mi wygląda na pomysł Vetinariego. — Potarł dłonią podbródek. — Powiedziałeś, że w Sto Lat było dwieście pięćdziesiąt dolarów? A przecież to żadne duże miasto.

Strażnik z piórem na hełmie zasalutował.

— Proszę wybaczyć, wasza miłość, ale list ze Sto Lat stwierdzał…

— Chwileczkę — rzucił zirytowany burmistrz. — Myślę. Klif wychylił się z wozu.

— To jest korupcja? — szepnął do Buoga.

— To są podatki. Strażnik znów zasalutował.

— Ależ panie, gwardziści w…

— Kapitanie! — zawołał burmistrz, wciąż patrząc z namysłem na Buoga. — Tu chodzi o politykę. Proszę.

— Też? — zdziwił się Klif.

— Aby okazać dobrą wolę — podjął Buog — lepiej będzie, jeśli zapłacimy podatek przed koncertem. Nie sądzi pan?

Burmistrz przyjrzał im się zdumiony, jakby niepewny, czyjego umysł zdoła wchłonąć ideę muzyków z pieniędzmi.