Выбрать главу

— Wasza miłość, w liście stało…

— Dwieście pięćdziesiąt dolarów — powiedział Buog.

— Wasza miłość…

— Spokojnie, kapitanie — przerwał burmistrz, najwyraźniej pod-jąwszy decyzję. — Dobrze wiemy, że ci w Sto Lat to trochę dziwacy. W końcu chodzi tylko o muzykę. Mówiłem przecież, że to dziwny list. Muzyka nikomu nie może zaszkodzić. A ci młodzi lu… te młode osoby wyraźnie odnoszą sukcesy.

Ten ostatni argument był chyba dla burmistrza bardzo istotny — jak zresztą bywa dla wielu ludzi. Nikt przecież nie lubi biednych złodziei.

— Tak — mówił dalej. — To podobne do Latczyków, żeby próbować nam wyciąć taki numer. Uważają nas za prostaczków tylko dlatego, że mieszkamy daleko.

— Tak, ale Pseudo…

— Ach, oni. Zarozumiała banda. Komu może zaszkodzić odrobina muzyki? Zwłaszcza… — Burmistrz spojrzał znacząco na Buoga. — Zwłaszcza jeśli to dla dobra publicznego. Wpuśćcie ich, kapitanie.

* * *

Susan osiodłała konia.

Znała to miejsce. Raz nawet je widziała. Wzdłuż drogi postawili teraz nowy płot, ale wciąż było niebezpiecznie. Znała też czas.

Tuż przed tym, nim zaczęli je nazywać Zakrętem Nieboszczyka.

* * *

— Witaj, Quirmie!

Buddy szarpnął strunę. Przybrał pozę. Otoczył go słaby, biały blask, niczym migotanie tanich cekinów.

— Uh-huh-huh!

Krzyki zmieniły się w znajomą ścianę dźwięku.

Bałem się, że mogą nas zabić ludzie, którzy nas nie lubią, myślał Buog. Teraz wydaje mi się, że możemy zginąć z rąk tych, którzy nas uwielbiają.

Rozejrzał się uważnie. Pod ścianami rozstawiono strażników — kapitan nie był durniem.

Mam tylko nadzieję, myślał Buog, że Asfalt podstawił konia i wóz przed wyjściem, tak jak go prosiłem.

Zerknął na Buddy’ego, skrzącego się w świetle lamp.

Parę bisów, potem tylnymi schodami i na wóz, powtarzał sobie Buog. Wielka skórzana torba była przykuta łańcuchem do nogi Kli-fa. Ktokolwiek chciałby ją ukraść, musiałby ciągnąć za sobą tonę perkusisty.

Nie wiem nawet, co zagramy, martwił się Buog. Nigdy nie wiem; po prostu dmucham w róg i… jest. Nikt mi nie wmówi, że to normalne.

Buddy poruszył ręką niby dyskobol i akord spłynął z gitary wprost do uszu publiczności.

Buog podniósł róg do ust. Dźwięk, jaki wydał, był niby czarny aksamit płonący w pokoju bez okien.

Zanim czar muzyki wykrokowej wypełnił jego duszę, pomyślał jeszcze: Umrę. To element muzyki. Umrę niedługo. Czuję to. Codziennie jest o krok bliżej.

Znowu spojrzał na Buddy’ego. Chłopak obserwował publiczność, jakby szukał kogoś wśród rozwrzeszczanego tłumu.

Zagrali „Opary nad jeziorem”. Zagrali „Daj mi tę muzykę z wy-krokiem”. Zagrali „Ścieżkę do raju” (a stu ludzi wśród publiczności obiecało sobie, że zaraz rano kupią gitary).

Grali z sercem, a przede wszystkim z duszą.

Wydostali się po dziewiątym bisie. Tłum wciąż tupał, domagając się czegoś więcej, gdy przecisnęli się przez okno wygódki i zeskoczyli na ziemię.

Asfalt opróżnił sakiewkę do skórzanej torby.

— Kolejne siedemset dolarów — stwierdził, pomagając im wsiąść.

— Właśnie. A my dostajemy po dziesięć na głowę — poskarżył się Buog.

— Powiedzcie panu Dibblerowi.

Konie, stukając kopytami, pędziły w stronę bramy. — Na pewno powiem.

— To nie ma znaczenia — wtrącił Buddy. — Czasem robi się to dla pieniędzy, a czasem żeby przedstawienie trwało.

— Ha! To będzie dzień, kiedy się na to zgodzę. Historyczny. Buog sięgnął pod siedzenie. Asfalt ukrył tam dwie skrzynki piwa. — Jutro mamy Darmowy Festiwal, chłopcy — zahuczał Klif. Nad nimi przesunął się łuk bramy. Nawet tutaj słyszeli jeszcze tupanie.

— A po nim będziemy mieli nowy kontrakt — zapewnił Buog. — Z dużą liczbą zer.

— Zera mamy i teraz — przypomniał Klif.

— Tak, ale nie ma żadnych cyfr z przodu. Co, Buddy? Obejrzeli się. Buddy spał, tuląc do piersi gitarę.

— Zgasł jak świeca…

Przed nimi ciągnęła się droga, prosta i jasna w świetle gwiazd.

— Mówił żeś, że szukasz tylko pracy — zwrócił się do krasnoluda Klif. — Mówił żeś, że wcale nie chcesz być sławny. Jak ci się spodoba, kiedy będziesz musiał się martwić, co zrobić z całym tym złotem, a dziewczyny będą ci rzucać swoje kolczugi?

— Jakoś się z tym pogodzę.

— Chciałbym mieć kamieniołom — stwierdził troll. — Tak?

— No. W kształcie serca.

* * *

Ciemna, burzliwa noc. Kareta, już bez koni, przebija rachityczny, bezużyteczny płotek, i koziołkując spada do wąwozu. Nie zaczepia nawet o wystającą skałę i uderza w wyschnięte koryto rzeki daleko w dole. Rozpada się na kawałki. Potem zapala się oliwa w lampach przy karecie i następuje eksplozja. Z ognia wytacza się — ponieważ pewne konwencje obowiązują nawet w tragedii — płonące koło.

Susan zdziwiła się, że właściwie niczego nie czuje. Potrafiła myśleć smutne myśli, ponieważ w tych okolicznościach musiały być smutne. Wiedziała, kto jechał tą karetą. Ale to już się stało. Nic nie mogła poradzić, by ją zatrzymać, bo gdyby zatrzymała, wypadek by nie nastąpił. A przecież stała tutaj i patrzyła, jak się dzieje. Więc nie zatrzymała. Więc nastąpił. Czuła, jak logika sytuacji opada na miejsce niczym seria ciężkich, ołowianych bloków.

Może istniało miejsce, gdzie to się nie zdarzyło. Może kareta ześliznęła się w drugą stronę, może przytrafiła się dogodnie położona skała, może w ogóle kareta nie jechała tędy, może woźnica pamiętał o zakręcie. Ale tamte możliwości mogą zaistnieć tylko wtedy, kiedy istniała ta.

To wszystko nie należało do jej wiedzy. Płynęło z umysłu o wiele, wiele starszego.

I jeszcze: Czasem jedyne, co można dla kogoś zrobić, to być tam.

Wjechała na Pimpusiu do cienia obok drogi na urwisku i czekała. Po minucie czy dwóch zastukały kopyta na kamieniach i koń z jeźdźcem nadjechali niemal pionową ścieżką z dna wąwozu.

Pimpuś rozszerzył nozdrza. Parapsychologia nie zna określenia na to niepokojące uczucie, kiedy ktoś znajdzie się w obecności samego siebie[26].

Susan patrzyła, jak Śmierć zsuwa się z siodła i oparty na kosie spogląda w głąb wąwozu.

Mógłby coś zrobić, pomyślała.

Prawda?

Ciemna postać wyprostowała się, ale nie obejrzała.

TAK MOGŁEM COŚ ZROBIĆ.

— Jak… Skąd wiedziałeś, że tu jestem?

Śmierć z irytacją machnął ręką.

PAMIĘTAM CIĘ. POSTARAJ SIĘ ZROZUMIEĆ: TWOI RODZICE WIEDZIELI, ŻE PEWNE RZECZY MUSZĄ SIĘ WYDARZYĆ. WSZYSTKO GDZIEŚ MUSI SIĘ WYDARZYĆ. NIE MYŚLISZ CHYBA, ŻE Z NIMI NIE ROZMAWIAŁEM. ALEJA NIE MOGĘ DAWAĆ ŻYCIA. WOLNO MI TYLKO PRZYZNAĆ KOMUŚ… PRZEDŁUŻENIE. NIEZMIENNOŚĆ. TYLKO LUDZIE POTRAFIĄ DAWAĆ ŻYCIE, A ONI CHCIELI BYĆ LUDŹMI, NIE NIEŚMIERTELNYMI. JEŚLI TO CI POMOŻE, WIEDZ, ŻE ZGINĘLI NATYCHMIAST. NATYCHMIAST.

Muszę zapytać, uznała Susan. Muszę to powiedzieć. Inaczej nie będę człowiekiem.

— Mogłabym wrócić i ich ocalić…

Jedynie najlżejsze drżenie głosu sugerowało, że zdanie to jest pytaniem.

OCALIĆ? PO CO? TO ŻYCIE, KTÓRE DOBIEGŁO KOŃCA? PEWNE RZECZY SIĘ KOŃCZĄ. WIEM O TYM. NIEKIEDY WYDAJE MI SIĘ, ŻE JEST INACZEJ, ALE… KIM BYM BYŁ BEZ OBOWIĄZKU? MUSI ISTNIEĆ PRAWO.

вернуться

26

Chociaż, ściśle mówiąc, ludzie doświadczają go bez przerwy.