Wskoczył na siodło i — wciąż na nią nie patrząc — spiął Pimpusia i wjechał nad wąwóz.
Obok stajni przy Drodze Fedry stał stóg siana. Wybrzuszył się na moment i rozległy się stłumione przekleństwa.
Ułamek sekundy później wybuchł kaszel i zabrzmiało kolejne, o wiele lepsze przekleństwo wewnątrz silosu ziarna w pobliżu targu bydła.
Wkrótce potem eksplodowały w górę przegniłe deski podłogi w sklepie z żywnością przy Krótkiej. Przekleństwo było tak potężne, że odbiło się od worka mąki.
— Durny gryzoń! — huknął Albert, wydłubując z ucha ziarno.
PIP.
— Pewnie że tak. Myślisz, że jaki mam rozmiar?
Strzepnął z ubrania siano i mąkę, po czym zbliżył się do okna.
— Aha! — zawołał. — Ruszajmy zatem Pod Załatany Bęben.
W jego kieszeni piasek podjął swą nieprzerwaną podróż z przyszłości w przeszłość.
Hibiskus Dunelm postanowił na godzinkę zamknąć lokal. Procedura nie była trudna. Najpierw on i jego współpracownicy zbierali wszystkie nierozbite kubki i szklanki. Nie trwało to długo. Potem następowało rutynowe poszukiwanie broni o wartości handlowej, a później szybka kontrola kieszeni, których właściciele nie mogli zaprotestować, ponieważ byli pijani albo martwi, albo jedno i drugie naraz. Kolejno odsuwano meble, a wszystko pozostałe wymiatano przez tylne drzwi na szerokie, brązowe łono rzeki Ankh, gdzie leżało w stosach i tonęło z wolna.
Wreszcie Hibiskus zamknął i zaryglował drzwi frontowe… Nie chciały się domknąć. Spojrzał w dół. Ktoś wcisnął w nie nogę.
— Nieczynne — poinformował.
— Wcale nie.
Drzwi otworzyły się i do sali wszedł Albert.
— Widziałeś tę osobę? — zapytał, podtykając Hibiskusowi pod nos kartonowy prostokąt.
Było to poważne naruszenie etykiety. Praca Dunelma nie należała do takich, w których mówienie ludziom, że się widziało ludzi, zwiększa szansę przeżycia. Dunelm potrafił przez cały dzień serwować drinki i nikogo nie zobaczyć.
— Nigdy w życiu go nie widziałem — zapewnił odruchowo, nie patrząc nawet na kartę.
— Musisz mi pomóc — oświadczył Albert, — Inaczej stanie się coś strasznego.
— Wynocha!
Albert kopniakiem zamknął drzwi.
— Tylko nie mów, że cię nie ostrzegałem — rzekł.
Śmierć Szczurów na jego ramieniu podejrzliwie obwąchiwał powietrze.
W chwilę później Hibiskus przyciskał podbródek do blatu jednego ze stołów.
— Wiem, że tutaj przyszedł — oświadczył Albert, który nawet się nie zasapał. — Prędzej czy później każdy przychodzi. Przyjrzyj się jeszcze raz.
— To karta do caroca — stwierdził niewyraźnie Hibiskus. — To Śmierć!
— Zgadza się. Ten na białym koniu. Trudno go nie zauważyć. Tylko że tutaj wyglądał chyba inaczej.
— Czy dobrze zrozumiałem? — upewnił się oberżysta, rozpaczliwie usiłując się wyrwać z żelaznego uścisku. — Mam powiedzieć, czy widziałem kogoś, kto tak nie wygląda?
— Na pewno był dziwny. Dziwniejszy niż większość. — Albert zastanowił się. — I pewnie dużo pił, jak go znam. Zawsze to robi.
— Wie pan, jesteśmy w Ankh-Morpork…
— Nie bądź bezczelny, bo się rozgniewam.
— Znaczy, teraz się pan nie gniewa?
— Jestem tylko niecierpliwy. Jeśli masz ochotę, możemy spróbować gniewu.
— Był tu taki… ktoś… parę dni temu. Nie pamiętam dokładnie, jak wyglądał.
— Aha. To na pewno on.
— Wypił wszystko do sucha, skarżył się na grę w Barbarzyńskich Najeźdźców, padł w końcu, a potem…
— Co?
— Nie pamiętam. Pewnie go wyrzuciliśmy.
— Tylnymi drzwiami?
— Tak.
— Przecież tam jest tylko rzeka.
— Ale większość dochodzi do siebie, zanim utoną. PIP, wtrącił Śmierć Szczurów.
— Mówił coś? — spytał Albert, zbyt zajęty, by zwrócić na to uwagę.
— Zdaje się, że coś o pamiętaniu wszystkiego. Powiedział… że pijaństwo nie pozwala mu zapomnieć. Gadał stale o klamkach do drzwi i… włochatym świetle.
— Włochatym świetle? — Coś takiego.
I nagle ucisk na rękę Hibiskusa zelżał. Oberżysta odczekał jeszcze sekundę czy dwie, po czym ostrożnie odwrócił głowę. Za nim nie było nikogo. Hibiskus pochylił się wolno, by zajrzeć pod stoły.
Albert wyszedł w mrok przedświtu, pogrzebał w płaszczu i wyjął pudełko. Otworzył je i spojrzał na swój życiomierz, potem zamknął pokrywkę. — No dobrze — rzekł. — Co dalej?
PIP!
— Co?
I wtedy ktoś uderzył go w głowę.
Nie był to zabójczy cios. Timo Laziman z Gildii Złodziei wiedział, co się dzieje ze złodziejami, którzy zabijają ludzi: pojawia się Gildia Skrytobójców i przeprowadza z nimi krótką rozmowę. Bardzo krótką. Właściwie to mówią jedno słowo: „Zegnam”.
Timo chciał tylko powalić staruszka, żeby przeszukać mu kieszenie.
Nie oczekiwał dźwięku, z jakim ciało uderzyło o bruk. Przypominał brzęk tłuczonego szkła, ale o nieprzyjemnej barwie. Rozbrzmiewał w uszach Tima jeszcze długo po tym, kiedy powinien przestać.
Coś skoczyło z ciała i rzuciło mu się do twarzy. Dwa szkieletowe pazurki złapały go za uszy, a kościsty nos szarpnął się do przodu i uderzył go mocno w czoło. Timo wrzasnął i rzucił się do ucieczki.
Śmierć Szczurów spadł na ziemię i natychmiast podbiegł do Alberta. Poklepał go po twarzy, gorączkowo kopnął kilka razy, po czym zrozpaczony ugryzł w nos.
W końcu chwycił Alberta za kołnierz i spróbował wywlec go z rynsztoka, ale wtedy ostrzegawczo brzęknęło szkło.
Oczodoły skierowały się w stronę zamkniętych drzwi Załatanego Bębna. Nastroszyły się skostniałe wąsiki.
Po chwili Hibiskus uchylił drzwi, choćby po to, żeby przerwać to przeraźliwe stukanie.
— Mówiłem, że…
Coś przemknęło mu między nogami, przystając tylko na moment, żeby go ugryźć w kostkę. Z nosem przy ziemi pomknęło do tylnego wyjścia.
Nazwano go Rajd Parkiem nie z powodu organizowanych tu rajdów, ale dlatego że rajdem nazywano kiedyś (z pewną dozą złośliwości) miarę gruntu, który może zaorać jeden człowiek z zaprzęgiem trzech i pół wołu w deszczowy czwartek. Park zajmował dokładnie taką powierzchnię, a mieszkańcy Ankh-Morpork trzymali się tradycji, a czasem też innych rzeczy.
Rosły tu drzewa i trawa, było też jezioro z prawdziwymi rybami. Wskutek jednego z zawirowań historii rozwoju społeczeństw, Rajd Park stał się jednym z bezpieczniejszych miejsc w mieście. Rzadko kiedy kogoś tu napadano. Napastnicy, jak każdy, także potrzebowali spokojnego miejsca, żeby się poopalać. Park okazał się więc terenem neutralnym.
W tej chwili wypełniał się powoli, choć na razie nie było na co patrzeć — chyba że na robotników zbijających dużą drewnianą scenę nad jeziorkiem. Za nią otoczono teren workową tkaniną przybitą do słupków. Od czasu do czasu podekscytowani ludzie starali się wedrzeć do środka i byli wrzucani do wody przez trolle Chryzopraza.
Wśród przygotowujących się muzyków rzucała się w oczy grupa Crasha. Po części dlatego, że Crash zdjął koszulę, byjimbo mógł smarować mu rany jodyną.
— Myślałem, że żartujesz — burknął.
— Uprzedzałem przecież, że jest w twojej sypialni — przypomniał Scum.