— Jak w takim stanie mam grać na gitarze?
— Przecież i tak nie umiesz grać — wtrącił Noddy.
— Popatrz lepiej na moją rękę. No, popatrz tylko!
Popatrzyli. Po opatrzeniu ran matka Jimba wsadziła ją w rękawiczkę. Rany zresztą nie były głębokie, gdyż nawet głupi leopard nie będzie zbyt długo przebywał w pobliżu kogoś, kto chce mu zdjąć spodnie.
— Rękawiczka — oświadczył strasznym głosem Crash. — Kto słyszał o poważnym muzyku w rękawiczce? Jak mam w tej rękawiczce grać na gitarze?
— A jak ty w ogóle grasz na gitarze?
— Sam nie wiem, po co się męczę z waszą trójką — narzekał Crash. — Hamujecie mój rozwój artystyczny. Zastanawiam się, czy nie odejść i nie założyć nowego zespołu.
— Nie zrobisz tego — stwierdził Jimbo. — Bo nie znajdziesz nikogo innego, nawet gorszego od nas. Powiedzmy sobie szczerze, jesteśmy śmieciami.
Wyraził w ten sposób dręczącą wszystkich myśl. Otaczający ich muzycy byli rzeczywiście raczej marni. Ale nic więcej. Niektórzy posiadali jakiś niewielki talent muzyczny, inni po prostu nie umieli grać. Nie mieli jednak w zespołach perkusistów, którzy nie potrafią trafić w bębny, ani gitarzysty basowego z takim wyczuciem rytmu jak wypadek drogowy. Poza tym na ogół trzymali się swoich nazw, choćby i były mało pomysłowe, jak „Wielki Troll i Paru Innych Trolli” albo „Rosnące Krasnoludy”, ale przynajmniej wiedzieli, kim są.
— A co powiecie na „Jesteśmy Grupą Śmieci”? — zaproponował Noddy, wbijając ręce w kieszenie.
— Może i jesteśmy śmieciami — burknął Crash — ale jesteśmy śmieciami muzyki wykrokowej.
— Jak się wszystko układa?! — zawołał Dibbler, przeciskając się między zasłonami.
— Już niedługo… A co wy tutaj robicie?
— Jesteśmy w programie, panie Dibbler — odpowiedział pokornie Crash.
— Jak możecie być w programie, jeśli nie wiem, jak się nazywacie? — Dibbler z irytacją wskazał jeden z plakatów. — Tutaj jesteście wypisani? Gdzie?
— Jesteśmy chyba tam, gdzie napisali „i inne zespoły” — odparł Noddy.
— Co ci się stało w rękę? — spytał Dibbler.
— Spodnie mnie ugryzły. — Crash zerknął groźnie na Scuma. — Ale poważnie, panie Dibbler: może nam pan dać jeszcze jedną szansę?
— Zobaczymy — mruknął Dibbler, odchodząc.
Był w zbyt dobrym humorze, żeby się kłócić. Kiełbaski w bułce sprzedawały się błyskawicznie, ale pokrywały tylko drobne wydatki. Istniały takie sposoby zarabiania pieniędzy na muzyce wykrokowej, o których nigdy by nie pomyślał… A przecież G.S.P. Dibbler myślał o pieniądzach bez przerwy.
Na przykład koszulki. Były uszyte z bawełny tak taniej i cienkiej, że praktycznie niewidzialnej w dobrym oświetleniu i rozpuszczającej się w praniu. A sprzedał ich już ponad sześćset, po pięć dolarów sztuka. Kupował je po dziesięć za dolara w Hurtowni Klatchiańskiej i płacił Kredule pół dolara za każdą, żeby zrobił nadruki.
A Kreduła, z całkiem nietrollową inicjatywą, wydrukował nawet własne koszulki. Napis głosił:
U Kreduły
Szory 12
Żeczy załatwiamy
I ludzie je kupowali — płacili pieniądze, żeby reklamować warsztat Kreduły. Dibblerowi nawet się nie śniło, że świat może w taki sposób funkcjonować. Miał wrażenie, że patrzy, jak owce same się strzygą. Cokolwiek spowodowało to odwrócenie uniwersalnych praw komercji, chciał tego jak najwięcej.
Sprzedał już ten pomysł Pluggerowi, szewcowi z Nowych Manatek[27], i sto koszulek wyszło sobie z warsztatu — to więcej, niż na ogół szło towarów Pluggera. Ludzie kupowali ubrania tylko dlatego, że miały na sobie napis.
Zarabiał pieniądze. Tysiące dolarów dziennie! A jeszcze pod sceną czekały ukryte setki muzycznych pułapek, gotowe do pochwycenia głosu Buddy’ego. Jeśli pieniądze nadal będą spływać w tym tempie, to już za kilka miliardów lat Dibbler stanie się bogatszy ponad swe najbardziej szalone marzenia. Niech żyje muzyka wykrokowa!
Nad tym cudownym krajobrazem unosiła się jedna chmurka.
Festiwal miał się rozpocząć w południe. Dibbler planował, że na początek wyśle sporo niewielkich i fatalnych zespołów. Inaczej mówiąc: wszystkie. Natomiast zakończy występem Grupy. Nie było więc powodu, by się martwić, że nie ma ich jeszcze w tej chwili.
Ale nie było ich jeszcze w tej chwili. I Dibbler się martwił.
Maleńka czarna postać przemierzała brzegi Ankh. Poruszała się tak szybko, że wyglądała jak rozmazana smuga. Zygzakowała desperacko tam i z powrotem, obwąchując wszystko.
Przechodnie jej nie dostrzegali. Widzieli za to szczury: czarne, brunatne i szare opuszczały nadrzeczne zejścia i pomosty. Uciekały, tłocząc się i depcząc sobie po grzbietach w rozpaczliwej próbie znalezienia się jak najdalej stąd.
Stóg siana zafalował i zrodził Buoga. Krasnolud stoczył się na ziemię i jęknął. Drobna mżawka spływała na okoliczny pejzaż. Buog wstał chwiejnie, spojrzał na rozfalowane pola i na moment zniknął za żywopłotem.
Wrócił po kilku sekundach, przeszukał stóg, znalazł fragment bardziej kanciasty od innych i zaczął go kopać swym okutym butem.
— Au!
— Ces — stwierdził. — Dzień dobry, Klif. Witaj, świecie! Wiesz, chyba nie wytrzymam dłużej tego tempa: kapusty, podłe piwo, wszystkie te szczury, co ciągle nas męczą…
Klif wyczołgał się z siana.
— Musiał żem wczoraj napić się jakiegoś podłego salmiaku — stwierdził. — Czy mam jeszcze ciągle czubek głowy?
— Tak.
— Szkoda.
Wyciągnęli Asfalta za buty i obudzili go, tłukąc rytmicznie.
— Jesteś organizatorem trasy — rzekł Buog. — Powinieneś dbać, żeby nie stała się nam krzywda.
— Przecież to robię, prawda? — mruknął Asfalt. — Nie staram się pana uderzyć, panie Buog. Gdzie Buddy?
Cała trójka okrążyła stóg, szturchając wszystkie wypukłości, które jednak okazywały się mokrym sianem.
Znaleźli go na niewielkim wzniesieniu w pobliżu. Rosło tam parę niezabudek i kilka ostrokrzewów wyrzeźbionych wiatrem w niezwykłe linie. Buddy siedział pod jednym z nich, trzymał na kolanach gitarę, a mokre włosy lepiły mu się do czoła.
Spał i był całkiem przemoczony.
Gitara grała kroplami deszczu.
— Dziwny jest — stwierdził Asfalt.
— Nie — sprostował Buog. — Pędzi go jakiś niezwykły przymus prowadzący przez mroczne ścieżki.
— Właśnie mówię: dziwny.
Deszcz ustawał z wolna. Klif spojrzał na niebo.
— Słońce już wysoko — zauważył.
— No nie! — zawołał Asfalt. — Jak długo spaliście?
— Od zaśnięcia do obudzenia. Ale zaśnięcie żem zapomniał.
— Już prawie południe. Gdzie zostawiłem konie? Ktoś widział wóz? Obudźcie go!
Kilka minut później byli już w drodze.
— Wiecie co? — odezwał się Klif. — Tak szybko żeśmy odjechali, że nawet nie wiem, czy się pojawiła.
— Jak ma na imię? — zainteresował się Buog. — Nie wiem.
— Oto prawdziwa miłość — zadrwił krasnolud.
— Nie masz w duszy ani odrobiny romantyzmu? — spytał troll.
— Oczy spotykające się w zatłoczonej sali… Nie, raczej nie. Buddy rozepchnął ich na boki.
— Zamknijcie się — rzekł. Głos miał niski, bez śladu humoru.
— Żartowaliśmy tylko — zapewnił Buog.