— To przestańcie.
Asfalt skupił się na obserwacji drogi, świadom nagłego zaniku uprzejmości.
— Na pewno nie możecie się już doczekać festiwalu — zagaił po chwili.
Nikt mu nie odpowiedział.
— Spodziewam się tłumów — dodał.
Zapadła cisza, tylko stukały podkowy i trzeszczał wóz. Jechali teraz przez góry, gdzie droga wiła się wzdłuż wąwozu. W dole nie płynęła nawet rzeka — no, może czasami, w okresie największych deszczów. Panował smętny nastrój. Asfalt miał wrażenie, że coraz smętniejszy.
— Spodziewam się, że będziecie mieć niezłą zabawę — odezwał się w końcu.
— Asfalt… — rzucił Buog.
— Słucham, panie Buog.
— Uważaj na drogę, dobrze?
Idąc, nadrektor przecierał swoją laskę. Wybrał szczególnie udaną, długą na sześć stóp i całkiem magiczną. Nie znaczy to, że często używał magii. Doświadczenie mówiło mu, że jeśli czegoś nie można się pozbyć paroma uderzeniami sześciu stóp solidnego dębu, to jest pewnie i tak odporne na czary.
— Czy nie wydaje się panu, że powinniśmy zabrać ze sobą starszych magów? — zapytał Myślak, z trudem dotrzymując mu kroku.
— Obawiam się, że zabieranie ich w obecnym stanie umysłu doprowadziłoby tylko do tego, że cokolwiek się stanie… — Ridcully poszukał odpowiedniego sformułowania, po czym zadowolił się prostym: — …stanie się bardziej. Nalegałem, by zostali na uczelni.
— A może Drongo i pozostali? — zaproponował z nadzieją Myślak.
— Przydadzą się na coś w przypadku thaumaturgicznego rozdarcia wymiarów w gigantycznej skali? Pamiętam nieszczęsnego pana Honga. W jednej chwili nakładał na talerze podwójnego dorsza z groszkiem, w następnej…
— Łubudu?
— Łubudu? — powtórzył Ridcully, przeciskając się przez zatłoczoną ulicę. — Nie to słyszałem. Podobno było to raczej coś w rodzaju „aaaaerrrwrzask-chrzęst-chrzęst-chrzęst-trzask” i deszcz smażonych potraw. Wielki Szalony Adrian i jego koledzy poradzą sobie, kiedy spadną frytki?
— Eee… raczej nie, nadrektorze.
— Właśnie. Ludzie krzyczą wtedy i biegają w kółko. To nigdy nie pomaga. Kieszeń pełna solidnych zaklęć i dobrze naładowana laska wyciągnie człowieka z kłopotów w dziewięciu przypadkach na dziesięć.
— Dziewięć przypadków na dziesięć?
— Zgadza, się.
— Ile razy musiał już pan z nich korzystać?
— Zaraz… był pan Hong… sprawa z tym Czymś w szafie kwestora… ten smok, pamięta pan… — Wargi Ridcully’ego poruszały się bezgłośnie, gdy liczył na palcach. — Jak dotąd dziewięć razy.
— Działało za każdym?
— Absolutnie. Dlatego nie ma się o co martwić. Przejście! Mag idzie!
Bramy miasta stały otworem. Kiedy wóz je mijał, Buog pochylił się do przodu. — Nie jedź prosto do parku — polecił. — Ale jesteśmy spóźnieni — przypomniał Asfalt.
— To nie potrwa długo. Zajedź najpierw na ulicę Chytrych Rzemieślników.
— Na drugą stronę rzeki?!
— To ważne. Musimy tam coś odebrać.
Tłum ludzi ciągnął ulicą. Nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie to, że prawie wszyscy szli w jedną stronę.
— A ty połóż się z tyłu na wozie — poradził Buddy’emu Buog. — Nie chcemy przecież, żeby młode kobiety zdarły z ciebie ubranie, co, Buddy…?
Obejrzał się. Buddy znowu zasnął. — Jeśli o mnie chodzi… — zaczął Klif.
— Ty masz tylko przepaskę biodrową.
— Ale mogłyby ją łapać, prawda?
Wóz kluczył po ulicach, aż wreszcie skręcił w Chytrych Rzemieślników.
Była zabudowana małymi warsztatami. Tu można było zlecić wykonanie, naprawę, budowę, kopiowanie albo podrobienie czegokolwiek. Wytwórcy skomplikowanych mechanicznych jajek pracowali obok płatnerzy, stolarze w sąsiedztwie ludzi, którzy rzeźbili kość słoniową w kształty tak delikatne, że jako pił musieli używać oprawnych w brąz nóżek koników polnych. Co najmniej jeden z każdych czterech rzemieślników produkował narzędzia do użytku pozostałej trójki. Warsztaty nie tylko stykały się ze sobą, ale przecinały się i łączyły. Kiedy stolarz miał wykonać duży stół, musiał polegać na dobrej woli sąsiadów i wierzyć, że zrobią mu miejsce. Gdy pracował nad jednym końcem, dwaj jubilerzy i garncarz rozkładali swe narzędzia na drugim. Były tu miejsca, gdzie rano można zjawić się do miary, a po południu odebrać pełną zbroję z dodatkową parą spodni.
Wóz zatrzymał się przed jednym z warsztatów. Buog zeskoczył i zniknął we wnętrzu.
Asfalt słyszał rozmowę.
— Gotowe?
— Proszę bardzo, szanowny panie. Jak nowa, lśniąca jak deszcz.
— A zagra? Wiesz, mówiłem przecież, że trzeba spędzić dwa tygodnie za wodospadem, owinięty bawoła skórą.
— Posłuchaj pan! Za takie pieniądze wlazłem na pięć minut pod prysznic, z kawałkiem koziej skóry na głowie. Proszę tylko nie tłumaczyć, że nie wystarczy do muzyki ludowej.
Zabrzmiał miły dźwięk, który na moment zawisł w powietrzu, nim rozpłynął się w ulicznym gwarze.
— Mówiliście, że dwadzieścia dolarów, tak?
— Nie. To wy mówiliście. Ja mówiłem, że dwadzieścia pięć.
— No to chwileczkę.
Buog wyszedł i skinął na Klifa.
— Dawaj.
Klif burknął coś niechętnie, ale wsadził sobie palec do ust. Usłyszeli, jak chytry rzemieślnik pyta:
— A cóż to jest?
— Trzonowy. Wart co najmniej…
— Wystarczy.
Buog wyszedł z workiem, który wcisnął pod kozioł.
— Załatwione — stwierdził.
— Jedziemy do parku.
Wjechali przez jedną z bram na tyłach. A przynajmniej spróbowali, gdyż drogę zastąpiły im dwa trolle. Miały na sobie szklistą, marmurową patynę typowych bandytów z gangu Chryzopraza. Chryzopraz nie miał popleczników — większość trolli była zbyt głupia, żeby stawiać ich sobie za plecami.
— Tu tylko grupy — powiedział jeden.
— Właśnie — potwierdził drugi.
— Jesteśmy grupą — wyjaśnił Asfalt.
— Która? — spytał troll. — Ja tu mieć lista.
— Właśnie.
— Jesteśmy Grupą z Wykrokiem — przedstawił siebie i kolegów Buog.
— Ha, wy nie oni! Ja ich widzieć! Być tam taki z taki blask dookoła, a kiedy grać gitara, robić…
Uauauauaummmmm-iiii-gngngn!
— Właśnie. Akord okrążył wóz.
Buddy stał z gitarą w pogotowiu.
— Ojoj! Niesamowite! — zawołał pierwszy troll. Pogrzebał w fałdach opaski i wyjął pomiętą kartkę papieru. — Móc ty napisać to swoje imię? Mój chłopak, Glin, nie uwierzyć, że ja spotkać…
— Dobrze, dobrze — przerwał znużonym głosem Buddy. — Daj tę kartkę.
— Tylko że to nie dla mnie, ale dla mój chłopak Glin. — Troll z podniecenia przeskakiwał z nogi na nogę.
— Jak to się pisze?
— Nieważne, on i tak nie umieć czytać.
— Słuchajcie — odezwał się Buog, kiedy wóz wtoczył się za scenę. — Ktoś już gra. Mówiłem, że to my…
Podbiegł Dibbler.
— Co tak późno! — krzyknął. — Niedługo wchodzicie! Zaraz po… Leśnych Chłopakach. Jak poszło? Asfalt, chodź tutaj. — Pociągnął małego trolla w mrok za sceną. — Przywiozłeś mi pieniądze? — zapytał.
— Około trzech tysięcy…
— Nie tak głośno!
— Ja tylko szeptałem, panie Dibbler.