Dibbler rozejrzał się czujnie. W Ankh-Morpork nie istnieje coś takiego jak szept, zwłaszcza jeśli suma, o jakiej mowa, zawiera gdzieś słowo „tysiąc”. W Ankh-Morpork ludzie słyszą, nawet kiedy ktoś tylko myśli o takich pieniądzach.
— Miej na nie oko, dobrze? Zanim minie ten dzień, będzie, więcej. Oddam Chryzoprazowi jego siedemset dolarów, a reszta to czysty… — Dostrzegł spojrzenie paciorkowatych oczu Asfalta i opamiętał się. — Oczywiście, dochodzi jeszcze zużycie… koszty stałe… reklama… badania rynku… bułki… musztarda… i cała reszta. Właściwie to będę miał szczęście, jeśli nic na tym nie stracę. Praktycznie gardło sobie podrzynam tym interesem.
— Tak, panie Dibbler. Asfalt zajrzał na scenę.
— Kto to gra, panie Dibbler.
— I ty.
— Słucham, panie Dibbler?
— Tylko że piszą się „ U”. — Dibbler uspokoił się trochę i sięgnął po cygaro. — Nie pytaj dlaczego. Odpowiednia nazwa dla muzykantów to na przykład Blondie i jego Weseli Trubadurzy. Dobrzy są?
— Nie wie pan, panie Dibbler?
— Czegoś takiego nie uważam za muzykę. Kiedy byłem dzieckiem, mieli jeszcze odpowiednią muzykę z prawdziwymi słowami… Już miesiąc zaszedł, psy się upiły” czy coś podobnego.
Asfalt raz jeszcze przyjrzał się U.
— Więc… czują rytm i można przy nich tańczyć, ale nie są bardzo dobrzy. Znaczy, ludzie zwyczajnie ich słuchają. A kiedy gra Grupa z Wykrokiem, nie tylko słuchają.
— Masz rację — zgodził się Dibbler.
Popatrzył na front sceny, gdzie między świecami stał rząd pułapek muzycznych.
— Lepiej idź do nich i powiedz, żeby się szykowali. Mam wrażenie, że tym tutaj kończą się pomysły.
— Ehm… Buddy?
Uniósł głowę znad gitary. Kilku innych muzyków stroiło swoje, on jednak odkrył, że nigdy nie musi tego robić. Zresztą i tak by nie mógł — kołki były nieruchome.
— O co chodzi?
— Eee… — odpowiedział Buog. Skinął w stronę Klifa, który z niepewnym uśmiechem wyjął zza pleców worek. — To jest… bo wiesz, pomyśleliśmy… w każdym razie widzieliśmy ją, rozumiesz, a ty mówiłeś, że nic się nie da zrobić, ale w tym mieście potrafią zrobić prawie wszystko, no to popytaliśmy trochę, a wiedzieliśmy, jakie to dla ciebie ważne, więc znaleźliśmy takiego jednego na ulicy Chytrych Rzemieślników, stwierdził, że może to zrobić, a Klif zapłacił swoim drugim zębem, więc tują masz, bo rzeczywiście, jak mówiłeś, dotarliśmy na szczyt muzycznego biznesu, i to tylko dzięki tobie, a że wiemy, jaka jest dla ciebie ważna, więc potraktuj to jako rodzaj prezentu dziękczynnego, no dalej, podaj mu ją…
Klif, który opuszczał rękę, w miarę jak wydłużało się zdanie Bu-oga, podał worek zdumionemu Buddy’emu.
Asfalt wysunął głowę zza zasłony.
— Chłopaki, na scenę! — zawołał. — Szybko!
Buddy odłożył gitarę. Otworzył worek i zaczął wyciągać lniane opakowanie wewnętrzne.
— Jest nastrojona i w ogóle — zapewnił Klif.
Harfa zabłysła w słońcu, kiedy opadły z niej skrawki tkaniny.
— Niezwykłe rzeczy tu robią z drewna i kleju — zapewnił Buog. — Mówiłeś, wiem, że w Llamedos nie ma już nikogo, kto by potrafił ją naprawić. Ale to jest Ankh-Morpork. Tutaj umiemy naprawiać prawie wszystko.
— Błagam! — zawołał Asfalt, znowu wysuwając głowę. — Pan Dibbler mówi, że musicie zaraz wystąpić, zanim zaczną rzucać przedmiotami!
— Nie znam się specjalnie na strunach — mówił dalej Buog. — Ale trocheja wypróbowałem. Brzmiała… całkiem ładnie.
— Ja… tego… nie wiem, co powiedzieć — szepnął Buddy. Skandowanie tłumu uderzało niczym młot.
— Wygrałem ją — odezwał się Buddy z głębi dalekiego, własnego świata — piosenką „Sioni Bod Da!”. Pracowałem nad nią przez całą zimę. Ona jest… o domu, rozumiecie. I odchodzeniu. O drzewach i różnych takich. Sędziowie byllli… bardzo zadowoliłem. Powiedziell-li, że za pięćdziesiąt llat może naprawdę zrozumiem muzykę.
Przytulił harfę do piersi.
Dibbler przeciskał się przez zbieraninę muzyków za sceną. W końcu znalazł Asfalta. — I co? — zapytał groźnie. — Gdzie oni są?
— Siedzą w kółko i rozmawiają, panie Dibbler.
— Posłuchaj tylko — rzekł Dibbler. — Słyszysz te tłumy? Oni chcą muzyki z wykrokiem. Jeśli jej nie dostaną, to… Lepiej, żeby dostali. Oczywiście, można w ten sposób budować napięcie, ale… Chcę ich natychmiast mieć na scenie!
Buddy przyjrzał się własnym palcom. Potem uniósł bladą twarz i popatrzył na stłoczone wokół inne grupy. — Ty… z gitarą — rzucił chrapliwie.
— Ja, proszę pana?
— Daj mija!
Każdy początkujący zespół z Ankh-Morpork żywił nabożny szacunek dla Grupy z Wykrokiem. Gitarzysta wręczył mu instrument z wyrazem twarzy człowieka, który przekazuje świętą relikwię, by została pobłogosławiona.
Buddy obejrzał ją. Była jednym z najlepszych dzieł Wheędowna.
Szarpnął strunę.
Dźwięk zabrzmiał tak, jak zabrzmiałby ołów, gdyby udało się z niego zrobić struny.
— Co jest, chłopaki? W czym problem? — zapytał Dibbler, podchodząc szybkim krokiem. — Sześć tysięcy uszu czeka tam, by wypełnić się muzyką, a wy ciągle tu siedzicie?
Buddy oddał gitarę właścicielowi i przesunął na pasie własną. Zagrał kilka akordów, które zdawały się iskrzyć w powietrzu.
— Ale na tym potrafię grać — stwierdził. — O tak.
— To świetnie — ucieszył się Dibbler. — Więc idź tam i graj.
— Niech jeszcze ktoś da mi gitarę!
Muzycy potykali się o siebie, by przekazać mu swoje instrumenty. Gorączkowo wypróbował kilka. Ich brzmienie nie było zwyczajnie głuche. Określenie „głuche” stanowiło w tym wypadku niezasłużony komplement.
Kontyngent Gildii Muzykantów zdołał zająć dla siebie teren w pobliżu sceny. Dokonali tego prostą metodą bardzo mocnego uderzania każdego, kto naruszył jego granice. Pan Clete spod zmarszczonych brwi obserwował scenę.
— Nie rozumiem — stwierdził. — Przecież to chłam. Stale to samo. Tylko hałas. Co oni w tym słyszą?
Satchmon już dwa razy musiał się powstrzymywać od wybijania nogą rytmu.
— Nie było jeszcze głównego zespołu — odpowiedział. — Eee… czy na pewno chce pan…?
— To nasze prawo — oznajmił Clete. Rozejrzał się wśród publiczności. — Widzę tam sprzedawcę hot dogów. Jeszcze ktoś ma ochotę na hot doga? Hot doga? — Przedstawiciele gildii skinęli głowami. — Hot doga? Dobrze. To razem będą trzy hot dogi…
Publiczność krzyknęła z radości i zaczęła klaskać — nie tak jak zwykle, gdy oklaski zaczynają się w jednym punkcie i rozbiegają coraz dalej. Tym razem wybuchły wszędzie jednocześnie, a wszystkie usta otworzyły się w tej samej chwili.
Klif wyszedł na scenę. Usiadł za swoimi kamieniami i rozpaczliwie spoglądał za kulisy.
Przywlókł się Buog, mrugając niepewnie w ostrym świetle.
I na tym się skończyło. Krasnolud odwrócił się i powiedział coś niesłyszalnego w ogólnym hałasie. Potem stanął zakłopotany. Oklaski i krzyki cichły z wolna.
Wszedł Buddy, zataczając się lekko, jakby ktoś go wepchnął.
Do tej pory pan Clete uważał, że tłum krzyczy. I zdał sobie sprawę, że był to zaledwie pomruk aprobaty w porównaniu z tym, co zaczęło się teraz.