Zaczęło się i trwało, a chłopak stał ze spuszczoną głową.
— Przecież on nic nie robi! — wrzasnął Clete wprost do ucha Satchmona. — Dlaczego oklaskują to, że nic nie robi?
— Nie mam pojęcia — odparł Satchmon.
Popatrzył na błyszczące od potu i… wygłodniałe twarze. Czuł się jak ateista, który trafił na Komunię Świętą.
Oklaski nie cichły. Stały się jeszcze głośniejsze, kiedy Buddy powoli uniósł ręce do gitary.
— On nic nie robi! — ryczał Clete.
— To nas załatwił, proszę pana — huknął Satchmon. — Jeśli nie gra, nie można mu zarzucić grania bez przynależności do gildii!
Buddy uniósł głowę.
Patrzył na publiczność w takim skupieniu, że Clete wyciągnął szyję, żeby zobaczyć, na co ten przeklęty chłopak się gapi.
To było… nic. Zajmowało kawałek miejsca tuż przed sceną. Wszędzie ludzie tłoczyli się blisko siebie, ale tam pozostał krąg nie-zdeptanej trawy. Zdawało się, że przyciąga uwagę Buddy’ego.
— Uch-uch-uch…
Clete zatkał sobie uszy palcami, ale moc krzyku docierała do jego głowy jak echo.
A potem, stopniowo, po trochu, krzyki ucichły. Zastąpił je odgłos tysięcy ludzi stojących w milczeniu. Ten dźwięk, uznał Satchmon, z nieznanej przyczyny wydawał się o wiele bardziej groźny.
Buog zerknął na Klifa, który wymownie się skrzywił. Buddy wciąż stał, wpatrując się w widownię. Jeśli nie zacznie grać, pomyślał Buog, to po nas. Skinął na Asfalta, który podszedł z boku.
— Czy wóz gotowy?
— Tak, panie Buog.
— Dałeś koniom obroku?
— Jak pan kazał, panie Buog.
— Dobrze.
Cisza była jak aksamit. Miała też pewne własności ssania, występujące także w gabinecie Patrycjusza, w świętych miejscach i głębokich kanionach, w jakich ludzie chcą krzyczeć, śpiewać albo wywrza-skiwać swoje imię. To była cisza żądająca: wypełnij mnie.
W ciemności ktoś zakaszlał.
Asfalt usłyszał swoje imię wymówione szeptem z boku sceny. Z najwyższą niechęcią wsunął się bokiem w ciemność, skąd gorączkowo machał na niego Dibbler. — Wiesz, gdzie torba? — zapytał.
— Tak, panie Dibbler. Zostawiłem ją…
Dibbler wręczył mu dwa niewielkie, ale bardzo ciężkie woreczki.
— Dosyp to do środka i przygotuj wszystko, żebyśmy mogli szybko odjechać.
— Zgadza się, panie Dibbler, bo Buog właśnie mówił…
— Rusz się!
Buog rozejrzał się nerwowo. Jeśli rzucę róg, hełm i tę kolczugę, pomyślał, może uda mi się ujść stąd z życiem. Co on wyprawia?
Buddy odłożył gitarę i zniknął za sceną. Wrócił, zanim widzowie zdali sobie sprawę z tego, co się dzieje. Teraz trzymał harfę. Znów stanął przed publicznością. Buog, który był najbliżej, słyszał, jak mruczy:
— Tylllko raz? No… jeszcze tylllko ten raz. Potem zrobię, co zechcesz, rozumiesz. Zapłacę za to.
Gitara wydała z siebie kilka cichych akordów. — Mówię poważnie — zapewnił Buddy. Kolejny akord.
— Tyllko raz.
Buddy uśmiechnął się do pustego miejsca w tlumie i zaczął grać.
Każda nuta była wyraźna jak dźwięk dzwonu i czysta jak słoneczny promień, a w pryzmacie mózgu rozszczepiała się, połyskując milionem kolorów. Buog rozdziawił usta. A wtedy muzyka rozwinęła się w jego głowie. To nie była muzyka wykrokowa, choć używała do wejścia tej samej bramy. Opadające nuty przywołały wspomnienie kopalni, gdzie przyszedł na świat, krasnoludziego chleba — takiego, jaki wykuwała na kowadle mama… I chwilę, kiedy pierwszy raz uświadomił sobie, że jest zakochany[28]. Przypomniał sobie życie w jaskiniach pod Miedzianką, zanim miasto wezwało go do siebie. Bardziej niż czegokolwiek na świecie zapragnął teraz być w domu. Nigdy nie zdawał sobie sprawy, że ludzie potrafią wyśpiewać podziemne groty.
Klif odłożył młotki. Te same dźwięki przeciskały się przez jego spękane uszy, ale w umyśle stawały się kamieniołomami i wrzosowiskami. Powiedział sobie — gdy emocje wypełniły mu głowę niby dym — że zaraz po festiwalu wraca sprawdzić, jak się czuje jego stara matka. I że nigdy już jej nie opuści.
Dibbler odkrył, że i w jego umyśle rodzą się dziwne, niepokojące myśli. Dotyczyły rzeczy, jakich nie można sprzedać i za jakie nie powinno się płacić…
Wykładowca run współczesnych — uderzył pięścią w kryształową kulę. — Dźwięk jest trochę metaliczny — uznał.
— Odsuń się, nic nie widzę — skarcił go dziekan. Wykładowca usiadł na miejscu. Wpatrywali się w niewielki obraz.
— Nie brzmi to jak muzyka z wykrokiem — stwierdził kwestor.
— Cicho siedź — burknął dziekan i głośno wytarł nos.
Była to smutna muzyka — ale powiewała tym smutkiem niby sztandarem bojowym. Mówiła, że wszechświat zrobił wszystko, co mógł, ale my ciągle żyjemy.
Dziekan, który był tak podatny na wpływy, jak gruda ciepłego wosku, zastanawiał się, czy zdoła opanować grę na harmonijce.
Ostatnia nuta umilkła.
Nie było oklasków. Publiczność posmutniała odrobinę; każdy z obecnych wynurzał się z refleksyjnego kącika, jaki zajął. Jeden czy dwóch ludzi wymruczało coś w stylu: „Tak, tak to już jest” albo „Ty i ja razem, bracie”. Sporo ludzi wydmuchało nosy, czasami na innych ludzi.
A potem rzeczywistość wkradła się z powrotem, jak to zawsze czyni.
Buog usłyszał, jak Buddy bardzo cicho mówi:
— Dziękuję ci.
Rrasnolud pochylił się do niego.
— Co to było? — zapytał samym kącikiem ust.
Miał wrażenie, że Buddy otrząsnął się nagle, jakby ze snu.
— Co? Ach… nazywa się „Sioni Bod Da”. Co o tym myślisz?
— Ma… klimat. Stanowczo ma klimat.
Klif kiwnął głową. Kiedy jesteś bardzo daleko od rodzinnej kopalni czy góry, kiedy zagubiłeś się wśród obcych, kiedy masz wewnątrz tylko wielką, bolesną pustkę, dopiero wtedy możesz wyśpiewać prawdziwy klimat.
— Obserwuje nas — szepnął Buddy.
— Niewidzialna dziewczyna? — domyślił się Buog, spoglądając na pusty kawałek murawy.
— Tak.
— Rzeczywiście. Z całą pewnością jej nie widzę. Zgadza się. A teraz, jeśli tym razem nie zagrasz muzyki wykrokowej, to już po nas.
Buddy sięgnął po gitarę. Struny zadrżały mu pod palcami. Był rozradowany. Pozwolono mu zagrać… to… przed publicznością. Nic więcej się nie liczyło. Cokolwiek mogło się teraz zdarzyć, nie miało znaczenia.
— Jeszcze niczego nie słyszeliście — rzekł.
Tupnął nogą.
— Raz, dwa… raz, dwa, trzy, cztery…
Buog miał jeszcze czas, by rozpoznać melodię, zanim ogarnęła go muzyka. Wcześniej słyszał ją przez zaledwie kilka sekund. Teraz zakołysała nim.
Myślak zajrzał do swojej skrzynki.
— Chyba ją chwytamy, nadrektorze — powiedział. — Ale nie wiem, czym jest.
Ridcully skinął głową i rozejrzał się po widowni. Słuchali z otwartymi ustami. Harfa wydarła im dusze, a teraz gitara lała żar w kręgosłupy.
A pod sceną był pusty kawałek murawy.
Ridcully zasłonił dłonią jedno oko, drugim zaś wpatrywał się tak intensywnie, że zaczęło łzawić. Potem się uśmiechnął.