Lokal był prawie pusty. Krasnolud w sięgającym po pachy fartuchu obserwował ich zza kontuaru.
— Podajecie smażonego szczura? — upewnił się Buog.
— Najlepsze smażone szczury w mieście — zapewnił Świdro.
— Dobrze. Proszę cztery smażone szczury.
— I kawałek chlleba krasnollludów — wtrącił Imp.
— I trochę koksu — dodał Lias.
— Znaczy, szczurze łebki czy szczurze łapki?
— Nie. Cztery smażone szczury. — I koks.
— Polać te szczury keczupem?
— Nie.
— Jesteś pewien?
— Bez keczupu.
— I koks.
— I dwa jajka na twardo — dorzucił Imp. Pozostali spojrzeli na niego ze zdziwieniem.
— No co? Limbie jajka na twardo. — I koks.
— Siedemdziesiąt pięć dolarów — westchnął Buog, kiedy już usiedli. — Ile to jest: trzy razy siedemdziesiąt pięć dolarów?
— Mnóstwo dolarów — odparł Lias.
— Więcej niż dwieście dolllarów — uzupełnił Imp.
— Nie wydaje mi się, żebym w życiu widział dwieście dolarów — stwierdził Buog. — Przynajmniej nie na jawie.
— Zarobimy pieniądze? — zapytał Lias.
— Nie możemy zarabiać pieniędzy jako muzykanci — przypomniał Imp. — Takie jest prawo gilldii. Jeślli cię złapią, zabiorą ci instrument i wepchną w… — Urwał. — Powiedzmy tyllko, że nie jest to przyjemne dlla grającego na filecie piccolllo — powtórzył z pamięci.
— Przypuszczam, że i trębaczowi nie jest miło — mruknął Buog, posypując swego szczura pieprzem.
— Nie mogę teraz wrócić do domu — wyznał Imp. — Powiedziałem… W każdym razie jeszcze nie mogę. A nawet gdybym mógł, musiałbym wznosić monolllity, jak moi bracia. Tyllko kamienne kręgi ich interesują.
— Gdybym ja teraz wrócił do domu — westchnął Lias — waliłbym maczugą druidów.
Obaj, bardzo ostrożnie, odsunęli się nieco dalej od siebie.
— W takim razie zagramy gdzieś, gdzie nie znajdzie nas Gildia Muzykantów — postanowił Buog. — Znajdziemy jakiś klub… Ajeszcze lepiej elegancki pałac na prywatne występy.
— Ja już mam pałę. Prywatną. Jest w niej gwóźdź.
— Tego… to może jednak klub. Nocny.
— Gwóźdź siedzi w niej przez całą noc, bez przerwy.
— Tak się składa — kontynuował Buog, porzucając ten wątek dyskusji — że są w tym mieście liczne lokale, które nie lubią płacić stawek gildii. Moglibyśmy przygotować parę numerów i bez żadnego kłopotu zarobić trochę forsy.
— My? Wszyscy razem? — zdziwił się Imp.
— Pewno.
— Przecież gramy krasnollludzią muzykę, llludzką muzykę i trollllową muzykę. Nie jestem pewien, czy do siebie pasują. Znaczy, krasnollludy słuchają krasnolludziej muzyki, lludzie słuchają llludz-kiej, a trolllle trollllowej. Co będzie, jak je wszystkie pomieszamy? Wyjdzie coś strasznego.
— Między nami nie jest strasznie — zauważył Lias. Wstał i wziął z lady solniczkę.
— Jesteśmy muzykami — przypomniał mu Buod. — Z normalnymi ludźmi jest inaczej.
— Zgadza się — przyznał troll. Usiadł.
Coś trzasnęło. Lias wstał.
— Loj — powiedział.
Imp wyciągnął rękę. Powoli i bardzo delikatnie podniósł z ławy resztki swojej harfy.
— Łój — powtórzył Lias.
Struna zwinęła się z cichym brzękiem. Czuli się, jakby patrzyli na śmierć kociaka.
— Zdobyłem ją na Eisteddfod — szepnął Imp.
— Dałoby sieją posklejać? — zapytał po chwili Buog. Imp pokręcił głową.
— W Llamedos nie został już nikt, kto by to potrafił, rozumiesz.
— Tak, ale na ulicy Chytrych Rzemieślników…
— Naprawdę przepraszam. Znaczy się, naprawdę bardzo. Nie wiem, skąd się tam znalazła.
— To nie twoja wina.
Imp bezskutecznie próbował złożył razem parę kawałków. Ale wiedział, że nie można naprawić instrumentu muzycznego. Pamiętal, że starzy bardowie o tym mówili. Instrument ma duszę. Wszystkie instrumenty mają swoje dusze. Kiedy się łamią, dusze uciekają gdzieś, odfruwają jak ptaki. To, co poskłada się z powrotem, to już tylko przedmiot, zwykła konstrukcja z drewna i strun. Może grać, może nawet zmylić przypadkowego słuchacza, ale… Równie dobrze można zepchnąć kogoś z urwiska, potem pozszywać i spodziewać się, że ożyje.
— Hm… W takim razie może kupimy ci nową? — zaproponował Buog. — Jest taki… taki mały sklepik muzyczny na Tyłach.
Urwał. Oczywiście, że jest mały sklepik muzyczny na Tyłach. Zawsze tam był.
— Na Tyłach — powtórzył dla pewności. — Muszą tam mieć harfy. Na Tyłach. Tak. Jest tam od lat.
— Nie takie — odparł Imp. — Zanim rzemieśllnik w ogóllle dotknie drewna, musi dwa tygodnie siedzieć owinięty bawolllą skórą w grocie za wodospadem.
— Czemu?
— Nie wiem. To tradycja. Musi oczyścić umysł z wszellkich niepotrzebnych myślli.
— Ale na pewno mają tam inne rzeczy — uznał Buog. — Coś znajdziemy. Nie możesz być muzykiem bez instrumentu.
— Nie mam pieniędzy — przypomniał Imp. Buog klepnął go po ramieniu.
— To nieważne! — zawołał. — Masz za to przyjaciół. Pomożemy ci. Przynajmniej tyle możemy zrobić.
— Allle wszystko wydalliśmy najedzenie. Nie mamy więcej.
— To negatywne myślenie.
— No tak. Allle naprawdę nie mamy, rozumiesz.
— Coś wymyślę — obiecał Buog. — Jestem krasnoludem. Znamy się na pieniądzach. Znanie się na pieniądzach to właściwie moje drugie imię.
— Masz długie drugie imię.
Zapadał już mrok, kiedy dotarli do sklepu znajdującego się dokładnie naprzeciwko wysokich murów Niewidocznego Uniwersytetu. Wyglądał na taki muzyczny skład, który działa też jako lombard — gdyż każdy muzyk miewa w życiu chwile, kiedy musi zastawić swój instrument, jeśli chce jeść i spać pod dachem.
— Kupowałeś tu kiedyś? — zapytał Lias.
— Nie… w każdym razie nic sobie nie przypominam — odparł Buog.
— Zamknięty — stwierdził Lias.
Buog zastukał. Po chwili drzwi uchyliły się odrobinę, akurat tyle, by odsłonić wąski pasek twarzy starej kobiety.
— Chcemy kupić jakiś instrument, proszę pani — powiedział Imp.
Jedno oko zmierzyło go wzrokiem od stóp do głów.
— Człowiek jesteś?
— Tak, proszę pani.
— No to dobrze.
Sklep oświetlało kilka świec. Staruszka wróciła na bezpieczną pozycję za ladą, skąd obserwowała ich czujnie, wypatrując najmniejszych oznak chęci zamordowania jej w łóżku.
Cała trójka spacerowała ostrożnie między instrumentami. Wydawało się, że sklep przez wieki magazynował swój towar z nieodebranych zastawów. Muzykom często brakuje pieniędzy — to zresztą jedna z definicji muzyka. Były tu rogi bojowe. Były lutnie. I były bębny.
— To śmieci — mruknął pod nosem Imp.
Buog zdmuchnął kurz z rogu sygnałowego, przytknął go do ust i uzyskał dźwięk przypominający ducha odsmażonej fasoli.
— Chyba jest tam w środku zdechła mysz — stwierdził, zaglądając w głębię instrumentu.
— Był całkiem dobry, dopóki w niego nie dmuchnąłeś — burknęła staruszka.
W drugim kącie sklepu runęła nagle lawina talerzy.
— Przepraszam! — zawołał Lias.
Buog otworzył pokrywę instrumentu całkiem Impowi nieznanego. Odsłonił rząd klawiszy i przebiegł po nich krótkimi palcami, uzyskując serię smutnych, metalicznych nut.