Выбрать главу

Obejrzał się na Gildię Muzykantów i ku swemu przerażeniu zobaczył, że Satchmon podnosi do ramienia kuszę. Zdawało się, że robi to niechętnie, ponaglany przez pana Clete’a.

Ridcully wystawił palec, jak gdyby chciał się podrapać w nos.

Ponad dźwiękami muzyki usłyszał brzęk pękającej cięciwy oraz, ku swej skrywanej radości, jęk pana Clete’a, kiedy jej koniec strzelił go w ucho. Sam by na to nie wpadł.

— Jestem zwyczajnie sentymentalny, w tym cały problem — mruknął do siebie. — Hat. Hat. Hat.

* * *

— Wiecie, to był świetny pomysł — pochwalił kwestor, patrząc na poruszające się w kryształowej kuli maleńkie obrazki. — Wspaniały sposób oglądania wydarzeń. Moglibyśmy zajrzeć do Opery?

— A może do Klubu Skunksa przy Browarnej? — zaproponował pierwszy prymus.

— Dlaczego? — zdziwił się kwestor.

— Tak tylko pomyślałem — zapewnił szybko pierwszy prymus. — Rozumiecie chyba, że nigdy tam nie byłem, w żaden sposób.

— Chyba nie powinniśmy tego robić — odezwał się wykładowca run współczesnych. — To nie jest właściwe zastosowanie dla magicznego kryształu.

— Nie znam lepszego zastosowania dla magicznego kryształu — odpowiedział dziekan — niż oglądanie ludzi grających muzykę wy-krokową.

* * *

Kaczkoman, Kaszlak Henry, Arnold Boczny, Paskudny Stary Ron, zapach Paskudnego Starego Rona i pies Paskudnego Starego Rona kręcili się wokół zgromadzonych tłumów. Zdobycz była wyjątkowo obfita — jak zawsze, kiedy sprzedawano hot dogi Dibblera. Istniały rzeczy, których ludzie nie chcieli zjeść nawet pod wpływem muzyki wykrokowej. Istniały rzeczy, których nawet musztarda nie mogła zamaskować.

Arnold zbierał resztki i wrzucał je do swojego koszyka na wózku. Dziś wieczorem pod mostem przyrządzą z tego królewską pierwotną zupę.

Muzyka przelewała się nad nimi. Nie zwracali na nią uwagi. Muzyka wykrokowa należała do snów i marzeń, a pod mostem nie istniały żadne marzenia.

I nagle znieruchomieli zasłuchani, gdy w parku zabrzmiała inna muzyka, kiedy ta muzyka ujęła za rękę każdego mężczyznę, kobietę i stwora, by wskazać im drogę do domu.

Żebracy słuchali z otwartymi ustami. Ktoś patrzący na twarze publiczności, gdyby zauważył niewidzialnych żebraków, musiałby się odwrócić…

Z wyjątkiem pana Szczoty. Od niego nie można się było odwrócić.

Kiedy zespół znów zagrał muzykę wykrokowa, żebracy wrócili do przyziemnych zajęć.

Z wyjątkiem pana Szczoty. On nadal stał i patrzył.

* * *

Zabrzmiała ostatnia nuta.

A kiedy przetoczyło się tsunami oklasków, Grupa wybiegła w ciemność.

Dibbler obserwował ich z zadowoleniem z przeciwnej strony sceny. Przez chwilę się niepokoił, ale zaraz wszystko wróciło na właściwe tory.

Ktoś pociągnął go za rękaw.

— Co oni robią, panie Dibbler? Obejrzał się.

— Jesteś Scum, prawda?

— Nie. Crash, panie Dibbler.

— Robią tyle, Scum, że nie dają publiczności tego, czego żąda — wyjaśnił Dibbler. — Znakomita praktyka biznesowa. Czekaj, aż zaczną o to krzyczeć, a potem im to zabierz. Odczekaj. Zanim tłum zacznie tupać, wbiegną z powrotem. Idealne wyczucie czasu. Kiedy opanujesz tę sztuczkę, Scum…

— Jestem Crash, panie Dibbler.

— …wtedy może zrozumiesz, jak się gra muzykę wykrokowa. Muzyka wykrokowa, Scum…

— …Crash…

— …to nie jest tylko muzyka — tłumaczył Dibbler, wyciągając z uszu watę. — To wiele rzeczy. Nie pytaj mnie, jakim cudem to możliwe.

Zapalił cygaro. Płomyk zapałki migotał od hałasu.

— Już lada minuta — powiedział. — Zobaczysz.

* * *

Płonęło ognisko ze starych butów i błota. Szary kształt krążył wokół i węszył z podnieceniem.

* * *

— Szybciej, szybciej, szybciej!

— Panu Dibblerowi się to nie spodoba — jęczał Asfalt.

— To ma pecha twój pan Dibbler — odparł Buog, gdy wciągali Buddy’ego na wóz. — A teraz chcę widzieć iskry spod tych podków. Zrozumiano?

— Jedźmy do Quirmu — powiedział Buddy, kiedy wóz szarpnął i ruszył z miejsca.

Nie wiedział dlaczego. Po prostu wydawało mu się to właściwym kierunkiem.

— Nie najlepszy pomysł — stwierdził Buog. — Ludzie będą chcieli zadać mi kilka pytań w sprawie tego powozu, który wyciągnąłem z basenu.

— Jedźmy do Quirmu!

— Panu Dibblerowi naprawdę się to nie spodoba — powtórzył Asfalt, gdy wóz skręcił na drogę.

* * *

— Teraz… już… lada… moment — uznał Dibbler.

— Mam nadzieję — zgodził się Crash. — Bo chyba zaczynają tupać.

Rzeczywiście, mimo burzy oklasków słyszeli już tupanie.

— Zaczekaj — odparł Dibbler. — Wbiegną w ostatniej chwili. Bez problemów. Auu!

— Cygaro powinno się wkładać do ust drugim końcem, panie Dibbler — zauważył grzecznie Crash.

* * *

Rosnący księżyc oświetlał krajobraz, gdy przetoczyli się przez bramę i ruszyli traktem w stronę Quirmu.

Skąd wiedziałeś, że kazałem przygotować wóz? — zapytał Buog, kiedy wylądowali po krótkim locie.

— Nie wiedziałem — odparł Buddy.

— Ale uciekałeś!

— Tak.

— Dlaczego?

— Bo nadszedł… właściwy czas.

— A czemu chcesz do Quirmu? — wtrącił Klif.

— Ja… znajdę tam statek do domu, prawda? Właśnie. Statek do domu.

Buog zerknął na gitarę. Coś się nie zgadzało. To wszystko nie może przecież tak się nagle skończyć, a oni zwyczajnie się rozejść…

Pokręcił głową. Co teraz mogłoby się nie udać?

— Panu Dibblerowi naprawdę się to nie spodoba — jęknął znowu Asfalt.

— Zamknij się — zaproponował Buog. — Nie wiem, co takiego może mu się nie spodobać.

— Przede wszystkim — odpowiedział Asfalt — i to jest najważniejsze… to coś, co nie spodoba mu się najbardziej… bo my, tego… my mamy… eee… pieniądze…

Klif sięgnął pod kozioł. Zabrzmiał głuchy brzęk z rodzaju tych, jakie wydaje dużo złota zachowującego spokój i dyskrecję.

* * *

Scena dygotała od rytmicznego tupania. Rozlegały się pierwsze gniewne krzyki.

Dibbler z przerażającym uśmiechem odwrócił się do Crasha.

— Właśnie wpadłem na znakomity pomysł.

* * *

Maleńka sylwetka pędziła drogą od strony rzeki. Przed nią lśniły w mroku światła sceny.

* * *

Nadrektor szturchnął Myślaka i znacząco machnął laską.

— Teraz — powiedział. — Jeśli nastąpi gwałtowne rozerwanie rzeczywistości i przejdą straszliwe, wyjące stwory, naszym zadaniem jest… — Poskrobał się po głowie. — Jak to mówi dziekan? Skopać przodka jakiegoś napuszonego osła?

— Tyłek, nadrektorze — poprawił go Stibbons. — Skopać tyłek jakiemuś napuszonemu osłu.

Ridcully spojrzał na pustą scenę. — Żadnego nie widzę.