Выбрать главу

Śmierć Szczurów zapiszczał uprzejmie.

NIE. TY MASZ UWAŻAĆ NA ALBERTA. WIEM, DOKĄD ZMIERZAJĄ. HISTORIA LUBI ZATACZAĆ KRĘGI.

Śmierć spojrzał na wieże Niewidocznego Uniwersytetu wyrastające ponad dachy budynków.

ALE GDZIEŚ W TYM MIEŚCIE JEST WIERZCHOWIEC, KTÓREGO MOGĘ DOSIĄŚĆ.

* * *

— Czekaj, coś nadchodzi… — Ridcully spojrzał na scenę.

— Co to za jedni? Myślak popatrzył.

— Myślę, że to ludzie, nadrektorze.

Tłum przestał tupać swymi zbiorowymi nogami i obserwował nowo przybyłych w posępnym milczeniu, oznaczającym „lepiej, żeby byli dobrzy”.

Crash wystąpił naprzód z szerokim, obłąkanym, przyklejonym do twarzy uśmiechem.

— Niby tak, ale lada chwila mogą rozedrzeć się na połowy i wyjdą z nich upiorne kreatury — stwierdził Ridcully z nadzieją w głosie.

Crash mocniej chwycił gitarę i zagrał pierwszy akord.

— Coś podobnego! — zawołał Ridcully. — Słucham?

— To brzmiało dokładnie jak kot, który z zaszytym zadkiem wychodzi do toalety.

Myślak był wstrząśnięty.

— Nadrektorze, chyba nie chce pan powiedzieć, że próbował pan…

— Nie, ale tak by to brzmiało. Z pewnością. Właśnie tak. Tłum znieruchomiał wyczekująco, nie wiedząc, co myśleć o sytuacji.

— Witaj, Ankh-Morpork! — zawołał Crash.

Dał znak Scumowi, który przy drugiej próbie trafił w bębny.

I Inne Zespoły zaczął grać swój pierwszy i — jak się miało okazać — ostatni numer. A właściwie trzy ostatnie numery. Crash próbował „Anarchię w Ankh-Morpork”, Jimbo wpadł w panikę, gdyż nie widział siebie w lustrze, więc grał jedyną stronicę, jaką zapamiętał z książki Blerta Wheedowna, to znaczy indeks, a palce Noddy’ego zaplątały się w strunach.

Jeśli chodzi o Scuma, to jego zdaniem tytuły utworów przytrafiały się wyłącznie innym. Skupił się na rytmie. Dla większości ludzi nie jest to konieczne, ale dla Scuma nawet klaskanie w ręce było ćwiczeniem koncentracji. Dlatego grał we własnym niewielkim, trudnym świecie. Nawet nie zauważył, że publiczność wzbiera niczym nieświeża kolacja i falą uderza w scenę.

* * *

Sierżant Colon i kapral Nobby pełnili wartę przy bramie Opak. Po przyjacielsku dzielili się papierosem i nasłuchiwali dalekiego szumu Darmowego Festiwalu.

— Brzmi to jak wielka impreza — ocenił sierżant Colon.

— Zgadza się, sierżancie.

— Brzmi jak poważne kłopoty.

— Mamy szczęście, że jesteśmy daleko.

Koń nadjechał, stukając kopytami. Jeździec z trudem utrzymywał się w siodle. Kiedy się zbliżył, rozpoznali wykrzywioną twarz G.S.P. Dibblera jadącego ze swobodą worka ziemniaków.

— Czy jakiś wóz przejeżdżał tędy niedawno? — zapytał.

— O który ci chodzi, Gardło? — upewnił się Colon.

— Jak to: o który?

— Bo były dwa. Jeden z parą trolli, a po nim drugi, z panem Clete’em. No wiesz, z Gildii Muzykantów…

— O, nie!

Dibbler ponaglił konia piętami i odjechał w mrok.

— Czemu się tak spieszy? — zdziwił się Nobby.

— Pewnie ktoś jest mu winien pensa — uznał sierżant, opierając się na halabardzie.

Zastukały kopyta następnego konia. Strażnicy przylgnęli do muru, kiedy cwałował przez bramę.

Był wielki i biały. Czarny płaszcz powiewał za jeźdźcem, podobnie jak włosy. Przemknęli i w podmuchu wiatru zniknęli na równinie.

Nobby spoglądał za nimi.

— To była ona — oświadczył.

— Kto?

— Susan Śmierć.

Światło w krysztale zamigotało i zgasło. — Poszła trzydniowa dawka magii. Już jej nie zobaczę — poskarżył się pierwszy prymus. — Warte było każdego thauma — stwierdził kierownik studiów nieokreślonych.

— Chociaż lepiej by było zobaczyć ich na żywo — uznał wykładowca run współczesnych. — Jest coś w tym, jak kapie na ciebie pot…

— Moim zdaniem skończyło się akurat w chwili, kiedy zaczynało być dobre — oświadczył kierownik studiów nieokreślonych. — Moim zdaniem…

Magowie zesztywnieli, gdyż w budynku rozległo się przerażające wycie. Było odrobinę zwierzęce, ale też roślinne, mineralne i ostre jak piła.

* * *

Po chwili odezwał się wykładowca run współczesnych:

— Oczywiście, prosty fakt, że usłyszeliśmy budzący dreszcz, ścinający krew w żyłach krzyk z rodzaju tych, które zamrażają sam szpik w kościach, nie oznacza jeszcze, że dzieje się coś niedobrego.

Magowie wyjrzeli na korytarz.

— Krzyk dochodził gdzieś z dołu — stwierdził kierownik studiów nieokreślonych, ruszając w kierunku schodów.

— To dlaczego idziesz na górę?

— Bo nie jestem durniem!

— Ale to może być jakaś straszna emanacja!

— Co ty powiesz? — Kierownik studiów nieokreślonych ciągle przyspieszał.

— Dobrze, rób, co chcesz. Wyżej jest piętro studentów.

— Ach. Eee…

Kierownik studiów nieokreślonych zszedł powoli, od czasu do czasu z lękiem spoglądając w górę.

— Posłuchaj, przecież nic nie może się tu dostać — uspokajał go pierwszy prymus. — To miejsce jest chronione przez potężne zaklęcia.

— Zgadza się — przyznał wykładowca run współczesnych.

— I jestem pewien, że wszyscy wzmacnialiśmy je okresowo, co jest przecież naszym obowiązkiem — dodał pierwszy prymus.

— Ehm… Tak. Tak, oczywiście — zapewnił wykładowca run współczesnych.

Dźwięk nadbiegł ponownie. Wśród ryku dał się słyszeć powolny, pulsujący rytm.

— Chyba biblioteka — stwierdził pierwszy prymus.

— Ktoś ostatnio widział bibliotekarza?

— Kiedy go spotykam, zawsze coś niesie. Nie myślicie chyba, że planuje coś okultystycznego?

— To przecież magiczny uniwersytet.

— Chodzi mi o coś bardziej okultystycznego.

— Trzymajmy się razem, dobrze?

— Jestem razem.

— Gdyż kiedy razem jesteśmy, cóż nas skrzywdzić zdoła? — No, na przykład 1) wielkie, ogromne…

— Przestań!

Dziekan uchylił drzwi biblioteki. Panowało tu ciepło i aksamitna cisza. Z rzadka tylko któraś z ksiąg zaszeleściła kartkami czy brzęknęła łańcuchem.

Srebrzyste lśnienie rozjaśniało schody do piwnicy. Dobiegały też stamtąd ciche „uuk”.

— Nie wydaje się bardzo rozzłoszczony — zauważył kwestor. Magowie na palcach zeszli po schodach. Trudno było nie zauważyć właściwych drzwi — wylewało się spod nich światło.

Magowie weszli do piwnicy. Wstrzymali oddech.

To stało na podwyższeniu na samym środku pomieszczenia, otoczone świecami.

To była prawdziwa muzyka wykrokowa.

* * *

Wysoka, mroczna sylwetka z poślizgiem pokonała zakręt, wpadając na plac Sator, po czym przebiegła przez bramę Niewidocznego Uniwersytetu. Widział ją jedynie Modo, krasnoludzi ogrodnik, kiedy radośnie popychał w mroku taczkę z nawozem. Miał za sobą dobry dzień. Zresztą większość dni jest dobra, jak mu podpowiadało życiowe doświadczenie.

Nie słyszał o Darmowym Festiwalu. Nie słyszał o muzyce wykrokowej. Modo nie słyszał zresztą o większości rzeczy, ponieważ nie słuchał. Lubił kompost. Zaraz po kompoście lubił róże, ponieważ to dla nich właśnie należy kompost kompostować.