Śmierć Szczurów zapiszczał uprzejmie.
NIE. TY MASZ UWAŻAĆ NA ALBERTA. WIEM, DOKĄD ZMIERZAJĄ. HISTORIA LUBI ZATACZAĆ KRĘGI.
Śmierć spojrzał na wieże Niewidocznego Uniwersytetu wyrastające ponad dachy budynków.
ALE GDZIEŚ W TYM MIEŚCIE JEST WIERZCHOWIEC, KTÓREGO MOGĘ DOSIĄŚĆ.
— Czekaj, coś nadchodzi… — Ridcully spojrzał na scenę.
— Co to za jedni? Myślak popatrzył.
— Myślę, że to ludzie, nadrektorze.
Tłum przestał tupać swymi zbiorowymi nogami i obserwował nowo przybyłych w posępnym milczeniu, oznaczającym „lepiej, żeby byli dobrzy”.
Crash wystąpił naprzód z szerokim, obłąkanym, przyklejonym do twarzy uśmiechem.
— Niby tak, ale lada chwila mogą rozedrzeć się na połowy i wyjdą z nich upiorne kreatury — stwierdził Ridcully z nadzieją w głosie.
Crash mocniej chwycił gitarę i zagrał pierwszy akord.
— Coś podobnego! — zawołał Ridcully. — Słucham?
— To brzmiało dokładnie jak kot, który z zaszytym zadkiem wychodzi do toalety.
Myślak był wstrząśnięty.
— Nadrektorze, chyba nie chce pan powiedzieć, że próbował pan…
— Nie, ale tak by to brzmiało. Z pewnością. Właśnie tak. Tłum znieruchomiał wyczekująco, nie wiedząc, co myśleć o sytuacji.
— Witaj, Ankh-Morpork! — zawołał Crash.
Dał znak Scumowi, który przy drugiej próbie trafił w bębny.
I Inne Zespoły zaczął grać swój pierwszy i — jak się miało okazać — ostatni numer. A właściwie trzy ostatnie numery. Crash próbował „Anarchię w Ankh-Morpork”, Jimbo wpadł w panikę, gdyż nie widział siebie w lustrze, więc grał jedyną stronicę, jaką zapamiętał z książki Blerta Wheedowna, to znaczy indeks, a palce Noddy’ego zaplątały się w strunach.
Jeśli chodzi o Scuma, to jego zdaniem tytuły utworów przytrafiały się wyłącznie innym. Skupił się na rytmie. Dla większości ludzi nie jest to konieczne, ale dla Scuma nawet klaskanie w ręce było ćwiczeniem koncentracji. Dlatego grał we własnym niewielkim, trudnym świecie. Nawet nie zauważył, że publiczność wzbiera niczym nieświeża kolacja i falą uderza w scenę.
Sierżant Colon i kapral Nobby pełnili wartę przy bramie Opak. Po przyjacielsku dzielili się papierosem i nasłuchiwali dalekiego szumu Darmowego Festiwalu.
— Brzmi to jak wielka impreza — ocenił sierżant Colon.
— Zgadza się, sierżancie.
— Brzmi jak poważne kłopoty.
— Mamy szczęście, że jesteśmy daleko.
Koń nadjechał, stukając kopytami. Jeździec z trudem utrzymywał się w siodle. Kiedy się zbliżył, rozpoznali wykrzywioną twarz G.S.P. Dibblera jadącego ze swobodą worka ziemniaków.
— Czy jakiś wóz przejeżdżał tędy niedawno? — zapytał.
— O który ci chodzi, Gardło? — upewnił się Colon.
— Jak to: o który?
— Bo były dwa. Jeden z parą trolli, a po nim drugi, z panem Clete’em. No wiesz, z Gildii Muzykantów…
— O, nie!
Dibbler ponaglił konia piętami i odjechał w mrok.
— Czemu się tak spieszy? — zdziwił się Nobby.
— Pewnie ktoś jest mu winien pensa — uznał sierżant, opierając się na halabardzie.
Zastukały kopyta następnego konia. Strażnicy przylgnęli do muru, kiedy cwałował przez bramę.
Był wielki i biały. Czarny płaszcz powiewał za jeźdźcem, podobnie jak włosy. Przemknęli i w podmuchu wiatru zniknęli na równinie.
Nobby spoglądał za nimi.
— To była ona — oświadczył.
— Kto?
— Susan Śmierć.
Światło w krysztale zamigotało i zgasło. — Poszła trzydniowa dawka magii. Już jej nie zobaczę — poskarżył się pierwszy prymus. — Warte było każdego thauma — stwierdził kierownik studiów nieokreślonych.
— Chociaż lepiej by było zobaczyć ich na żywo — uznał wykładowca run współczesnych. — Jest coś w tym, jak kapie na ciebie pot…
— Moim zdaniem skończyło się akurat w chwili, kiedy zaczynało być dobre — oświadczył kierownik studiów nieokreślonych. — Moim zdaniem…
Magowie zesztywnieli, gdyż w budynku rozległo się przerażające wycie. Było odrobinę zwierzęce, ale też roślinne, mineralne i ostre jak piła.
Po chwili odezwał się wykładowca run współczesnych:
— Oczywiście, prosty fakt, że usłyszeliśmy budzący dreszcz, ścinający krew w żyłach krzyk z rodzaju tych, które zamrażają sam szpik w kościach, nie oznacza jeszcze, że dzieje się coś niedobrego.
Magowie wyjrzeli na korytarz.
— Krzyk dochodził gdzieś z dołu — stwierdził kierownik studiów nieokreślonych, ruszając w kierunku schodów.
— To dlaczego idziesz na górę?
— Bo nie jestem durniem!
— Ale to może być jakaś straszna emanacja!
— Co ty powiesz? — Kierownik studiów nieokreślonych ciągle przyspieszał.
— Dobrze, rób, co chcesz. Wyżej jest piętro studentów.
— Ach. Eee…
Kierownik studiów nieokreślonych zszedł powoli, od czasu do czasu z lękiem spoglądając w górę.
— Posłuchaj, przecież nic nie może się tu dostać — uspokajał go pierwszy prymus. — To miejsce jest chronione przez potężne zaklęcia.
— Zgadza się — przyznał wykładowca run współczesnych.
— I jestem pewien, że wszyscy wzmacnialiśmy je okresowo, co jest przecież naszym obowiązkiem — dodał pierwszy prymus.
— Ehm… Tak. Tak, oczywiście — zapewnił wykładowca run współczesnych.
Dźwięk nadbiegł ponownie. Wśród ryku dał się słyszeć powolny, pulsujący rytm.
— Chyba biblioteka — stwierdził pierwszy prymus.
— Ktoś ostatnio widział bibliotekarza?
— Kiedy go spotykam, zawsze coś niesie. Nie myślicie chyba, że planuje coś okultystycznego?
— To przecież magiczny uniwersytet.
— Chodzi mi o coś bardziej okultystycznego.
— Trzymajmy się razem, dobrze?
— Jestem razem.
— Gdyż kiedy razem jesteśmy, cóż nas skrzywdzić zdoła? — No, na przykład 1) wielkie, ogromne…
— Przestań!
Dziekan uchylił drzwi biblioteki. Panowało tu ciepło i aksamitna cisza. Z rzadka tylko któraś z ksiąg zaszeleściła kartkami czy brzęknęła łańcuchem.
Srebrzyste lśnienie rozjaśniało schody do piwnicy. Dobiegały też stamtąd ciche „uuk”.
— Nie wydaje się bardzo rozzłoszczony — zauważył kwestor. Magowie na palcach zeszli po schodach. Trudno było nie zauważyć właściwych drzwi — wylewało się spod nich światło.
Magowie weszli do piwnicy. Wstrzymali oddech.
To stało na podwyższeniu na samym środku pomieszczenia, otoczone świecami.
To była prawdziwa muzyka wykrokowa.
Wysoka, mroczna sylwetka z poślizgiem pokonała zakręt, wpadając na plac Sator, po czym przebiegła przez bramę Niewidocznego Uniwersytetu. Widział ją jedynie Modo, krasnoludzi ogrodnik, kiedy radośnie popychał w mroku taczkę z nawozem. Miał za sobą dobry dzień. Zresztą większość dni jest dobra, jak mu podpowiadało życiowe doświadczenie.
Nie słyszał o Darmowym Festiwalu. Nie słyszał o muzyce wykrokowej. Modo nie słyszał zresztą o większości rzeczy, ponieważ nie słuchał. Lubił kompost. Zaraz po kompoście lubił róże, ponieważ to dla nich właśnie należy kompost kompostować.