Z natury był krasnoludem zadowolonym z życia, który z marszu radzi sobie ze wszystkimi dodatkowymi problemami ogrodnictwa w środowisku wysoce magicznym, takimi jak mszyce, mączliki i zaczajone potwory z mackami. Właściwe utrzymanie trawników okazywało się prawdziwym problemem, gdy próbowały po nich pełzać stwory z innych wymiarów.
Ktoś przebiegł po trawie i zniknął w drzwiach biblioteki.
Modo przyjrzał się śladom.
— Ojejej — powiedział.
Magowie z wolna zaczynali oddychać.
— O żeż… — szepnął wykładowca run współczesnych.
— Ale odjazd — stwierdził pierwszy prymus.
— To właśnie nazywam muzyką wykrokową. — Dziekan westchnął z zachwytem. Podszedł bliżej ze skupioną miną nędzarza w kopalni złota.
Światło świec migotało na czerni i srebrze. Jednego i drugiego było pod dostatkiem.
— O żeż… — powtórzył wykładowca run współczesnych niczym jakąś inkantację.
— Zaraz, czy to nie moje lusterko do wyrywania włosów z nosa? — zdziwił się kwestor. — To moje lusterko, jestem pewien…
Zauważyli, że chociaż to, co czarne, było rzeczywiście czarne, to srebrne nie do końca było srebrne. Składało się z rozmaitych lusterek, kawałków błyszczącej cyny i lamety oraz drutu, które bibliotekarz zdobył i potrafił nagiąć do właściwego kształtu.
— …poznaję tę srebrną ramkę… Skąd się wzięło na tym dwukołowym wózku? Dwa koła, jedno za drugim? To śmieszne. Przewróci się, nie ma wątpliwości. A gdzie się zaprzęga konia, jeśli wolno spytać?
Pierwszy prymus delikatnie klepnął go w ramię.
— Kwestorze, przyjacielska rada, od maga dla maga.
— Tak? O co chodzi?
— Myślę, że jeśli w tej chwili nie przestaniesz gadać, dziekan cię zamorduje.
Obiekt miał dwa koła zdjęte z niedużego wózka, ustawione jedno za drugim, a między nimi siodełko. Z przodu bibliotekarz umieścił rurę wygiętą w skomplikowany podwójny łuk, żeby osoba siedząca na siodełku mogła ją wygodnie chwycić.
Resztę tworzyły śmieci: kości, gałęzie, świecidełka. Nad przednim kołem tkwiła przywiązana końska czaszka, a zewsząd zwisały pióra i paciorki.
Owszem, były to śmieci, ale kiedy całość stała w ledwie rozświetlonym półmroku, miała w sobie pewną organiczną jakość — nie dokładnie życie, ale coś dynamicznego, niepokojącego, sprężonego i potężnego, co sprawiało, że dziekan aż wibrował z podniecenia. Emanowała czymś, co sugerowało, że samym swym istnieniem i wyglądem lamie co najmniej dziewięć praw i dwadzieścia trzy wskazówki.
— Zakochał się czy co? — spytał kwestor.
— Niech pojedzie — zażądał dziekan. — Musi pojechać! Został stworzony dojazdy!
— Tak, ale co to jest? — dopytywał się kierownik studiów nieokreślonych.
— To arcydzieło — odparł dziekan. — Tryumf.
— Uuk?
— Może trzeba się na nim odpychać nogami? — szepnął pierwszy prymus.
Dziekan w zamyśleniu potrząsnął głową.
— Jesteśmy przecież magami, prawda — rzekł w końcu. — Możemy chyba sprawić, by pojechał.
Ruszył dookoła. Powiew jego nabijanej ćwiekami skórzanej szaty poruszył płomykami świec; cienie niezwykłego obiektu zatańczyły na ścianach.
Pierwszy prymus przygryzł wargę.
— Nie byłbym taki pewny — stwierdził. — Wygląda, że i tak ma już w sobie aż za dużo magii. Czy on… tego… Czy on oddycha, czy tylko mi się wydaje?
Odwrócił się nagle i pogroził palcem bibliotekarzowi.
— Ty to zbudowałeś? Orangutan pokręcił głową.
— Uuk.
— Co powiedział?
— Że nie zbudował tego, tylko poskładał razem — przetłumaczył dziekan, nie oglądając się nawet.
— Uuk.
— Zamierzam na tym usiąść — oznajmił dziekan.
Pozostali magowie poczuli, że coś odpływa im z duszy, a na to miejsce pojawia się niepewność.
— Na twoim miejscu bym tego nie robił, drogi kolego — przekonywał pierwszy prymus. — Nie wiadomo, dokąd to może cię zabrać.
— Nie dbam o to. — Dziekan wciąż nie odrywał wzroku od obiektu swego zachwytu.
— Chodzi o to, że jest rzeczą nie z tego świata.
— Przez ponad siedemdziesiąt lat byłem z tego świata i jest to wyjątkowo nudne.
Dziekan wszedł w krąg świec i położył dłoń na siodełku.
Zadrżało.
PRZEPRASZAM BARDZO.
Ciemna postać stanęła nagle w drzwiach piwnicy i po kilku krokach znalazła się wewnątrz kręgu. Szkieletowa dłoń opadła dziekanowi na ramię i łagodnie, choć stanowczo odsunęła go na bok.
DZIĘKUJĘ.
Wskoczyła na siodełko i sięgnęła do uchwytów. Potem dopiero spojrzała na to, czego dosiadła.
Pewne sytuacje należy rozegrać z absolutną precyzją…
Kościsty palec wskazał dziekana.
POTRZEBNE MI TWOJE UBRANIE.
Dziekan cofnął się.
— Co?
DAJ MI SWÓJ PŁASZCZ.
Dziekan z wyraźną niechęcią zdjął z siebie skórzaną szatę i wręczył mrocznemu jeźdźcowi.
Śmierć wciągnął ją na siebie. Tak już lepiej…
ZARAZ, POPATRZMY…
Błękitne lśnienie zamigotało mu pod palcami, rozlało się niebieskimi zygzakami i uformowało świetlną koronę na końcu każdego pióra i wokół każdego paciorka.
— Jesteśmy w piwnicy! — przypomniał dziekan. — Czy to przeszkadza?
Śmierć rzucił mu przelotne spojrzenie.
NIE.
Modo wyprostował się, by podziwiać swój klomb z różami. Rosły tu absolutnie czarne kwiaty, najpiękniejsze, jakie _ udało mu się wyhodować. Wysoce magiczne środowisko miało niekiedy swoje zalety. Zapach róż zawisł w atmosferze wieczoru niczym słowo otuchy.
I nagle klomb eksplodował.
Modo doznał ulotnej wizji płomieni i czegoś wzbijającego się w niebo. Potem wizję tę przesłonił grad paciorków, piór i miękkich czarnych płatków.
Pokręcił głową i ruszył po łopatę.
— Sierżancie?
— Tak, Nobby?
— Zna pan swoje zęby?
— Jakie zęby?
— Te zęby, co je pan ma w ustach.
— Ach, te. Tak. Co z nimi?
— Jak to się dzieje, że z tyłu do siebie pasują? Nastąpiła chwila milczenia, gdy sierżant Colon badał językiem zakamarki własnej jamy ustnej.
— One uch… oj… — zaczął i rozwinął się trochę. — Interesująca uwaga, Nobby.
Nobby dokończył zwijanie papierosa.
— Może zamkniemy bramę, sierżancie?
— Właściwie można.
Z dokładnie obliczonym minimum wysiłku zatrzasnęli ciężkie wrota. Nie był to przesadnie skuteczny środek ostrożności. Klucze zagubiono już bardzo dawno temu i nawet napis „Dziękujemy za nieatakowanie naszego Miasta” był już ledwie widoczny.
— Powinniśmy chyba… — zaczął Colon i nagle spojrzał w głąb ulicy. — Co to za światło? — zdziwił się. — I co tak hałasuje?
Błękitny blask migotał na ścianach budynków.
— Brzmi jak jakieś dzikie zwierzę — ocenił Nobby.
Blask wzmógł się i zmienił w dwie jaskrawe, błękitne lance. Colon przysłonił oczy.
— Wygląda trochę jak… niby koń albo coś takiego.
— I pędzi wprost na bramę! Udręczony ryk odbijał się echem od ścian.
— Uważam, Nobby, że powinien się zatrzymać.
Kapral Nobbs skoczył pod mur. Colon, bardziej świadomy łączącej się z rangą odpowiedzialności, zamachał rękami do zbliżającego się światła.