Выбрать главу

Z natury był krasnoludem zadowolonym z życia, który z marszu radzi sobie ze wszystkimi dodatkowymi problemami ogrodnictwa w środowisku wysoce magicznym, takimi jak mszyce, mączliki i zaczajone potwory z mackami. Właściwe utrzymanie trawników okazywało się prawdziwym problemem, gdy próbowały po nich pełzać stwory z innych wymiarów.

Ktoś przebiegł po trawie i zniknął w drzwiach biblioteki.

Modo przyjrzał się śladom.

— Ojejej — powiedział.

* * *

Magowie z wolna zaczynali oddychać.

— O żeż… — szepnął wykładowca run współczesnych.

— Ale odjazd — stwierdził pierwszy prymus.

— To właśnie nazywam muzyką wykrokową. — Dziekan westchnął z zachwytem. Podszedł bliżej ze skupioną miną nędzarza w kopalni złota.

Światło świec migotało na czerni i srebrze. Jednego i drugiego było pod dostatkiem.

— O żeż… — powtórzył wykładowca run współczesnych niczym jakąś inkantację.

— Zaraz, czy to nie moje lusterko do wyrywania włosów z nosa? — zdziwił się kwestor. — To moje lusterko, jestem pewien…

Zauważyli, że chociaż to, co czarne, było rzeczywiście czarne, to srebrne nie do końca było srebrne. Składało się z rozmaitych lusterek, kawałków błyszczącej cyny i lamety oraz drutu, które bibliotekarz zdobył i potrafił nagiąć do właściwego kształtu.

— …poznaję tę srebrną ramkę… Skąd się wzięło na tym dwukołowym wózku? Dwa koła, jedno za drugim? To śmieszne. Przewróci się, nie ma wątpliwości. A gdzie się zaprzęga konia, jeśli wolno spytać?

Pierwszy prymus delikatnie klepnął go w ramię.

— Kwestorze, przyjacielska rada, od maga dla maga.

— Tak? O co chodzi?

— Myślę, że jeśli w tej chwili nie przestaniesz gadać, dziekan cię zamorduje.

Obiekt miał dwa koła zdjęte z niedużego wózka, ustawione jedno za drugim, a między nimi siodełko. Z przodu bibliotekarz umieścił rurę wygiętą w skomplikowany podwójny łuk, żeby osoba siedząca na siodełku mogła ją wygodnie chwycić.

Resztę tworzyły śmieci: kości, gałęzie, świecidełka. Nad przednim kołem tkwiła przywiązana końska czaszka, a zewsząd zwisały pióra i paciorki.

Owszem, były to śmieci, ale kiedy całość stała w ledwie rozświetlonym półmroku, miała w sobie pewną organiczną jakość — nie dokładnie życie, ale coś dynamicznego, niepokojącego, sprężonego i potężnego, co sprawiało, że dziekan aż wibrował z podniecenia. Emanowała czymś, co sugerowało, że samym swym istnieniem i wyglądem lamie co najmniej dziewięć praw i dwadzieścia trzy wskazówki.

— Zakochał się czy co? — spytał kwestor.

— Niech pojedzie — zażądał dziekan. — Musi pojechać! Został stworzony dojazdy!

— Tak, ale co to jest? — dopytywał się kierownik studiów nieokreślonych.

— To arcydzieło — odparł dziekan. — Tryumf.

— Uuk?

— Może trzeba się na nim odpychać nogami? — szepnął pierwszy prymus.

Dziekan w zamyśleniu potrząsnął głową.

— Jesteśmy przecież magami, prawda — rzekł w końcu. — Możemy chyba sprawić, by pojechał.

Ruszył dookoła. Powiew jego nabijanej ćwiekami skórzanej szaty poruszył płomykami świec; cienie niezwykłego obiektu zatańczyły na ścianach.

Pierwszy prymus przygryzł wargę.

— Nie byłbym taki pewny — stwierdził. — Wygląda, że i tak ma już w sobie aż za dużo magii. Czy on… tego… Czy on oddycha, czy tylko mi się wydaje?

Odwrócił się nagle i pogroził palcem bibliotekarzowi.

— Ty to zbudowałeś? Orangutan pokręcił głową.

— Uuk.

— Co powiedział?

— Że nie zbudował tego, tylko poskładał razem — przetłumaczył dziekan, nie oglądając się nawet.

— Uuk.

— Zamierzam na tym usiąść — oznajmił dziekan.

Pozostali magowie poczuli, że coś odpływa im z duszy, a na to miejsce pojawia się niepewność.

— Na twoim miejscu bym tego nie robił, drogi kolego — przekonywał pierwszy prymus. — Nie wiadomo, dokąd to może cię zabrać.

— Nie dbam o to. — Dziekan wciąż nie odrywał wzroku od obiektu swego zachwytu.

— Chodzi o to, że jest rzeczą nie z tego świata.

— Przez ponad siedemdziesiąt lat byłem z tego świata i jest to wyjątkowo nudne.

Dziekan wszedł w krąg świec i położył dłoń na siodełku.

Zadrżało.

PRZEPRASZAM BARDZO.

Ciemna postać stanęła nagle w drzwiach piwnicy i po kilku krokach znalazła się wewnątrz kręgu. Szkieletowa dłoń opadła dziekanowi na ramię i łagodnie, choć stanowczo odsunęła go na bok.

DZIĘKUJĘ.

Wskoczyła na siodełko i sięgnęła do uchwytów. Potem dopiero spojrzała na to, czego dosiadła.

Pewne sytuacje należy rozegrać z absolutną precyzją…

Kościsty palec wskazał dziekana.

POTRZEBNE MI TWOJE UBRANIE.

Dziekan cofnął się.

— Co?

DAJ MI SWÓJ PŁASZCZ.

Dziekan z wyraźną niechęcią zdjął z siebie skórzaną szatę i wręczył mrocznemu jeźdźcowi.

Śmierć wciągnął ją na siebie. Tak już lepiej…

ZARAZ, POPATRZMY…

Błękitne lśnienie zamigotało mu pod palcami, rozlało się niebieskimi zygzakami i uformowało świetlną koronę na końcu każdego pióra i wokół każdego paciorka.

— Jesteśmy w piwnicy! — przypomniał dziekan. — Czy to przeszkadza?

Śmierć rzucił mu przelotne spojrzenie.

NIE.

* * *

Modo wyprostował się, by podziwiać swój klomb z różami. Rosły tu absolutnie czarne kwiaty, najpiękniejsze, jakie _ udało mu się wyhodować. Wysoce magiczne środowisko miało niekiedy swoje zalety. Zapach róż zawisł w atmosferze wieczoru niczym słowo otuchy.

I nagle klomb eksplodował.

Modo doznał ulotnej wizji płomieni i czegoś wzbijającego się w niebo. Potem wizję tę przesłonił grad paciorków, piór i miękkich czarnych płatków.

Pokręcił głową i ruszył po łopatę.

* * *

— Sierżancie?

— Tak, Nobby?

— Zna pan swoje zęby?

— Jakie zęby?

— Te zęby, co je pan ma w ustach.

— Ach, te. Tak. Co z nimi?

— Jak to się dzieje, że z tyłu do siebie pasują? Nastąpiła chwila milczenia, gdy sierżant Colon badał językiem zakamarki własnej jamy ustnej.

— One uch… oj… — zaczął i rozwinął się trochę. — Interesująca uwaga, Nobby.

Nobby dokończył zwijanie papierosa.

— Może zamkniemy bramę, sierżancie?

— Właściwie można.

Z dokładnie obliczonym minimum wysiłku zatrzasnęli ciężkie wrota. Nie był to przesadnie skuteczny środek ostrożności. Klucze zagubiono już bardzo dawno temu i nawet napis „Dziękujemy za nieatakowanie naszego Miasta” był już ledwie widoczny.

— Powinniśmy chyba… — zaczął Colon i nagle spojrzał w głąb ulicy. — Co to za światło? — zdziwił się. — I co tak hałasuje?

Błękitny blask migotał na ścianach budynków.

— Brzmi jak jakieś dzikie zwierzę — ocenił Nobby.

Blask wzmógł się i zmienił w dwie jaskrawe, błękitne lance. Colon przysłonił oczy.

— Wygląda trochę jak… niby koń albo coś takiego.

— I pędzi wprost na bramę! Udręczony ryk odbijał się echem od ścian.

— Uważam, Nobby, że powinien się zatrzymać.

Kapral Nobbs skoczył pod mur. Colon, bardziej świadomy łączącej się z rangą odpowiedzialności, zamachał rękami do zbliżającego się światła.