— Nie! Nie rób tego!
Po czym podniósł się z błota.
Wokół niego opadały wolno płatki róż, pióra i iskry.
Przed nim otwór w bramie jarzył się na brzegach błękitem.
— To przecież stary dąb — powiedział zdumiony. — Mam tylko nadzieję, że nie każą nam za to płacić z własnych pieniędzy. Zauważyłeś, kto to był, Nobby? Nobby!
Nobby przesunął się ostrożnie wzdłuż muru.
— On… miał w zębach różę, sierżancie.
— Tak, ale czy go rozpoznasz, gdybyś go znowu zobaczył? Nobby głośno przełknął ślinę.
— Gdyby nie, sierżancie — odparł — to miałbym piekielne kłopoty z tożsamością.
— Nie podoba mi się to, panie Buog! Wcale mi się nie podoba!
— Zamknij się i kieruj!
— Ale to nie jest droga, po której można szybko jeździć.
— Wszystko jedno! I tak nie widzisz, dokąd jedziemy.
Wóz pokonał zakręt na dwóch kołach. Zaczął padać śnieg — małe, wilgotne płatki, które topniały, gdy tylko dotknęły gruntu.
— Przecież jesteśmy już w górach! Obok jest przepaść! Spadniemy!
— Chcesz, żeby Chryzopraz nas dogonił?
— Hejta! Wio!
Buddy i Klif ściskali w ciemności burty rozkołysanego wozu.
— Ciągle jadą za nami? — krzyknął Buog.
— Nic nie widzę! — odpowiedział Klif. — Gdybyś zatrzymał wóz, może bym coś usłyszał!
— Tak, ale wtedy moglibyśmy to coś usłyszeć całkiem blisko!
— Hejta! Wio!
— Dobrze, więc może wyrzucimy pieniądze?
— Pięć tysięcy dolarów?!!
Buddy wyjrzał z wozu na zewnątrz. Ciemność posiadająca wyraźne cechy głębi i zdradzająca pewną sugestię parowu rozpoczynała się o kilka stóp od traktu.
Gitara pobrzękiwała delikatnie w rytm stukotu kół. Chwycił ją jedną ręką. To dziwne, ale nigdy naprawdę nie milkła. Nie dało się jej uciszyć, nawet przyciskając mocno struny obiema rękami; próbował.
Obok leżała harfa. Jej struny zachowywały absolutne milczenie.
— To bez sensu! — wrzasnął Buog z kozła. — Zwolnij! O mało co byśmy wypadli z trasy!
Asfalt ściągnął lejce. Po chwili wóz wyhamował do tempa marszu.
— Tak już lepiej…
Gitara jęknęła. Nuta była tak wysoka, że zakłuła w uszy niczym igła. Konie szarpnęły się przerażone i znowu pognały galopem. — Trzymaj je!
— Trzymam!
Buog obejrzał się, ściskając oparcie.
— Wyrzuć to coś!
Buddy mocniej chwycił gitarę i wstał. Zamachnął się, by cisnąć ją do wąwozu. Zawahał się.
— Wyrzuć ją!
Klif wstał i spróbował odebrać mu instrument.
— Nie!
Buddy zakręcił gitarą nad głową i uderzył trolla w podbródek. Klif poleciał do tyłu.
— Nie!
— Buog, zwolnij…
Wyprzedził ich biały koń. Sylwetka w kapturze pochyliła się i chwyciła lejce.
Wóz podskoczył na kamieniu i przefrunął kawałek, zanim z hukiem znów opadł na drogę. Asfalt usłyszał trzask pękających słupków, gdy koła z całą siłą uderzyły w płotek; dostrzegł zerwaną uprząż, poczuł, jak wóz ślizga się ukosem…
…i staje.
Później wydarzyło się tak wiele, że Buog nikomu nie wspomniał o wrażeniu, jakiego doznał w owej chwili. Miał uczucie, że chociaż wóz wyraźnie zaklinował się dość niepewnie na skraju urwiska, to równocześnie runął w dół i wirując, spadał na skały…
Otworzył oczy. Wizja przeraziła go jak zły sen. Podczas hamowania rzuciło nim do tyłu; opierał głowę o deskę siedzenia.
Patrzył prosto w otchłań. Z tyłu zatrzeszczało drewno.
Ktoś trzymał go za nogę.
— Kto to? — szepnął jakby w obawie, że głośniejsze słowa przechylą wóz.
— To ja, Asfalt. Kto trzyma moją nogę?
— Ja — odezwał się Klif. — A co ty trzymasz, Buog?
— Tylko… coś, co przypadkiem złapała moja szukająca oparcia ręka — odparł krasnolud.
Wóz znowu zatrzeszczał.
— To złoto, prawda? — domyślił się Asfalt. — Trzymasz złoto.
— Durny krasnolud! — wrzasnął Klif. — Puść je, bo wszyscy zginiemy!
— Wypuścić pięć tysięcy dolarów, to zginąć — oświadczył Buog.
— Głupiec! Przecież ich ze sobą nie zabierzesz!
Asfalt próbował mocniej chwycić się desek. Wóz się zakołysał.
— Lada chwila nastąpi coś odwrotnego — mruknął.
— A kto — zapytał Klif, gdy wóz osunął się jeszcze o cal — trzyma Buddy’ego?
Cała trójka zamilkła na chwilę, nerwowo przeliczając swoje kończyny i to, co na nich wisiało.
— Tego… myślę… boję się, że on wypadł — powiedział Buog. Zabrzmiały cztery akordy.
Buddy zawisł na tylnym kole, ze stopami nad pustką. Szarpnął się, gdy muzyka zagrała riff na jego duszy.
…Nigdy się nie zestarzeć. Nigdy nie umrzeć. Żyć wiecznie w tym ostatnim, rozpalonym do białości momencie, kiedy wrzeszczy tłum. Kiedy każda nuta jest uderzeniem serca. Płonąć na niebie.
Nigdy nie będziesz stary. Nigdy nie powiedzą, że umarłeś.
Taka jest umowa. Będziesz największym muzykiem świata.
Żyj szybko. Umieraj młodo…
Muzyka szarpała jego duszę.
Stopy Buddy’ego uniosły się powoli i dotknęły skały urwiska. Wsparł się na nich z zamkniętymi oczami i pociągnął za koło.
Czyjaś dłoń dotknęła jego ramienia.
— Nie! Otworzył oczy.
Odwrócił głowę i spojrzał w twarz Susan, a potem w górę, na wóz.
— Co… — wymamrotał zaszokowany.
Uwolnił jedną rękę, niezgrabnie sięgnął po pas gitary i zsunął ją z ramienia. Struny wyły, kiedy chwycił za gryf i cisnął instrument w ciemność.
Druga ręka ześliznęła się z zamarzającego koła i Buddy runął w przepaść.
Przemknęła biała smuga. Wylądował ciężko na czymś aksamitnie miękkim i pachnącym końskim potem.
Susan przytrzymała go jedną ręką. Drugą skierowała Pimpusia przez padający śnieg w górę. Koń wylądował na drodze i Buddy zjechał w błoto. Uniósł się na łokciach.
— Ty?
— Ja — potwierdziła Susan.
Sięgnęła do olstra po kosę. Wyskoczyło ostrze; spływające na nie płatki śniegu łagodnie rozpadały się na dwie części, nie zwalniając ani odrobinę.
— Wyciągnijmy twoich przyjaciół, co?
Powietrze stało się gęściejsze, jakby skupiała się uwaga świata. Śmierć zajrzał w przyszłość.
A NIECH TO!
Konstrukcja się rozpadała. Bibliotekarz zrobił co mógł, ale zwykłe kości i drewno nie mogły wytrzymać takich obciążeń. Pióra i paciorki odrywały się bez przerwy i dymiąc, lądowały na drodze. Koło pożegnało się z osią i odtoczyło, gubiąc szprychy, gdy maszyna weszła w zakręt, wychylona niemal do poziomu.
Nie miało to właściwie znaczenia. Coś jakby dusza migotało w powietrzu w miejscach, gdzie kiedyś były brakujące części.
Jeśli weźmie się lśniącą maszynę i oświetli jasno, tak że jarzy się i błyszczy, a potem zabierze maszynę, ale zostawi światło…
Pozostała jedynie końska czaszka. Ona i tylne koło, wirujące teraz na widelcach już tylko z migotliwego światła. I dymiące.
Maszyna przemknęła obok Dibblera. Przerażony koń zrzucił jeźdźca do rowu i uciekł.
Śmierć był przyzwyczajony do szybkiej jazdy. W teorii przebywał wszędzie równocześnie. Najszybszy sposób podróży to być już u celu.