Nigdy jednak nie pędził tak prędko, przemieszczając się tak wolno. Często widział, jak teren zmienia się w rozmazaną plamę, nigdy jednak, kiedy ów teren na zakręcie znajduje się o cztery cale od jego kolana.
Wóz znowu się przesunął. Teraz nawet Klif spoglądał prosto w ciemność. Coś dotknęło jego ramienia.
ZŁAP SIĘ TEGO. ALE NIE DOTYKAJ OSTRZA.
Buddy wychylił się za krawędź.
— Buog, jeślli puścisz ten worek, mógłbym…
— Nawet o tym nie myśl.
— W całunie nie ma kieszeni, Buog.
— Bo chodzisz do marnego krawca.
W końcu Buddy chwycił za wolną nogę i pociągnął. Pojedynczo, wspinając się jeden po drugim, cała Grupa w końcu stanęła na drodze. I popatrzyła na Susan.
— Biały koń — stwierdził Asfalt. — Czarny płaszcz. Kosa. Hm.
— Też ją widzicie? — zdziwił się Buddy.
— Mam nadzieję, że nie będziemy tego żałować — mruknął Klif. Susan wyjęła życiomierz i przyjrzała mu się krytycznie.
— Przypuszczam, że już za późno, żeby się jakoś dogadać? — zmartwił się Buog.
— Chciałam tylko sprawdzić, czy zginęliście, czy nie — wyjaśniła Susan.
— Wydaje mi się, że żyję — oświadczył Buog.
— I tego się trzymaj.
Obejrzeli się, słysząc trzeszczenie. Wóz przesunął się do przodu i runął w przepaść. Rozległ się trzask, gdy zaczepił o wystającą skałę w połowie drogi, potem odległy huk, gdy rozbił się na dnie wąwozu. Potem błysnęły pomarańczowe płomienie, gdy eksplodowała oliwa w lampach.
Z wraku, ciągnąc za sobą strugę iskier, wytoczyło się płonące koło.
— My byśmy tam siedzieli — odezwał się po chwili Klif.
— Wydaje ci się, że teraz sytuacja jest lepsza? — zapytał Buog.
— Tak — potwierdził krótko Klif. — Bo nie umieramy w płonącym wraku wozu.
— Racja. Ale ona wygląda trochę… okultystycznie.
— Mi to nie przeszkadza. Zawsze wolę okultyzm od opiekania. Za nimi Buddy podszedł do Susan.
— Wiesz… Chyba zrozumiałam — powiedziała. — Muzyka… wykrzywiła historię. To wszystko nie powinno się zdarzyć w naszym świecie. Pamiętasz, skąd ją wziąłeś?
Buddy patrzył nieruchomo. Kiedy człowiek zostaje ocalony od nieuchronnej zguby przez atrakcyjną dziewczynę na białym koniu, nie spodziewa się quizu z zakupów.
— Ze sklepu w Ankh-Morpork — wtrącił Klif.
— Tajemniczego starego sklepiku?
— Tajemniczego jak nie wiem. Były…
— Wróciliście tam? Znaleźliście go jeszcze? W tym samym miejscu?
— Tak — powiedział Klif.
— Nie — powiedział Buog.
— Dużo ciekawych towarów, które chcielibyście obejrzeć i dowiedzieć się o nich czegoś więcej?
— Tak — przyznali Klif i Buog chórem.
— Aha — mruknęła Susan. — Więc to taki sklep.
— Wiedziałem, że to nie jego miejsce! — zawołał krasnolud. — Nie mówiłem, że jest jakiś dziwny? Mówiłem, że jest dziwny. I że jest nieziemski.
— Myślałem, że to znaczy drewniany — wyznał Asfalt. Klif uniósł rękę.
— Śnieg przestał padać.
— Rzuciłem tę gitarę do wąwozu — oświadczył Buddy. — Ja… Nie była mi już potrzebna. Musiała się roztrzaskać.
— Nie — zaprotestowała Susan. — To nie takie…
— Chmury… — Buog uniósł głowę. — Wyglądają nieziemsko.
— Jak to? Drewniane? — zdziwił się Asfalt.
Wszyscy to poczuli: wrażenie, że nagle zostały usunięte mury otaczające świat. Powietrze zabrzęczało.
— Co się teraz dzieje? — zapytał Asfalt, kiedy wszyscy instynktownie zbili się w ciasną grupkę.
— Powinieneś wiedzieć — zauważył Buog. — Przecież byłeś wszędzie i widziałeś wszystko.
Białe światło rozbłysło w powietrzu.
A potem samo powietrze stało się światłem, białym jak księżycowe, ale jaskrawym jak słoneczne. Zabrzmiał także dźwięk, niczym ryk milionów głosów.
Powiedział: „Pokażę wam, kim jestem. Jestem muzyką.”
Satchmon zapalił lampy powozu.
— Spiesz się, człowieku! — huknął Clete. — Przecież chcemy ich dogonić, nie? Hat. Hat. Hat. — Nie wydaje mi się, żeby to miało znaczenie, nawet jeśli uciekną — mruczał Satchmon, wspinając się do wnętrza. Clete popędził konie. — Znaczy, przecież odjechali. Tylko to się liczy.
— Nie! Widziałeś ich przecież. Oni są… duszą wszystkich kłopotów. Nie możemy na to pozwolić.
Satchmon zerknął na boki. Nie po raz pierwszy pojawiła się u niego myśl, że pan Clete nie gra pełną orkiestrą, że należy do tych ludzi, którzy swe własne, rozpalone szaleństwo budują z całkiem normalnych, chłodnych elementów. Satchmon w żadnym razie nie był przeciwnikiem palcowego fokstrota i czaszkowego fan-dango, ale nigdy nikogo nie zamordował, przynajmniej nie celowo. Uświadomiono mu kiedyś, że posiada duszę, i chociaż była trochę dziurawa i trochę wystrzępiona na brzegach, chciał wierzyć, że pewnego dnia bóg Reg znajdzie mu miejsce w niebiańskiej orkiestrze. Ktoś, kto był mordercą, nie dostaje najlepszych numerów. Pewnie musi grać na altówce.
— A może damy już temu spokój? — zaproponował. — Nie wrócą przecież…
— Zamknij się.
— To nie ma sensu…
Konie stanęły dęba. Powóz się zakołysał. Coś przemknęło obok jasną smugą i zniknęło w ciemności. Pozostawiło za sobą błękitne płomienie, które jarzyły się przez chwilę i zgasły.
Śmierć zdawał sobie sprawę, że w pewnej chwili będzie musiał się zatrzymać. Zaczynał sobie jednak uświadamiać, że niezależnie od tego, w jakim mrocznym słowniku opisana została ta widmowa machina, słowo „zwolnić” było w nim równie niewyobrażalne, jak pojęcie bezpiecznej jazdy.
Nie leżało w naturze tej machiny, by zmniejszać szybkość w dowolnych okolicznościach, z wyjątkiem dramatycznie katastrofalnych pod koniec trzeciej zwrotki.
Na tym polegał problem z muzyką wykrokową. Lubiła załatwiać sprawy we własnym stylu.
Bardzo powoli, ciągle wirując, przednie koło oderwało się od ziemi.
Absolutna ciemność wypełniła wszechświat. Głos przemówił: — Czy to ty, Klif?
— Tak.
— Dobrze. A to ja, Buog.
— Tak. Brzmisz jak ty.
— Asfalt?
— To ja.
— Buddy?
— Buog?
— A… no… dama w czerni?
— Słucham?
— Czy wiesz, gdzie jesteśmy, panienko?
Pod nogami nie mieli gruntu. Ale Susan nie miała wrażenia lotu. Po prostu stała. Fakt, że stała na niczym, nie miał większego znaczenia. Nie spadała, bo nie miała gdzie spadać. Ani skąd.
Nigdy nie interesowała się geografią. Miała jednak niezwykle silne przeczucie, że miejsce to nie figuruje w żadnym atlasie.
— Nie wiem, gdzie są nasze ciała — odpowiedziała ostrożnie.
— To świetnie — mruknął głos Buoga. — Naprawdę? Jestem tutaj, ale nie wiemy, gdzie jest moje ciało? A co z moimi pieniędzmi?
Daleko w mroku rozległ się odgłos kroków. Zbliżały się powoli, ale stanowczo. I zatrzymały się.
Głos powiedział: Raz. Raz. Raz, dwa. Raz, dwa.
I kroki oddaliły się znowu.
Po chwili odezwał się inny głos: Raz, dwa, trzy, cztery…
I zaistniał wszechświat.