Błędem było nazywanie tego wielkim wybuchem. Wybuch powoduje jedynie hałas i zgiełk, a cały ten zgiełk może wywołać tylko większy zgiełk oraz kosmos pełen przypadkowych cząstek.
Materia eksplodowała w istnienie z pozoru jako chaos, ale w rzeczywistości jako akord. Ostateczny akord mocy. Wszystko razem pomknęło odśrodkowo w jednym potężnym pchnięciu, które zawierało w sobie, niczym odwrotne skamieliny, wszystko, co miało być.
Wśród tego, zygzakując w rozszerzającej się chmurze, ożywiona, pędziła tamta pierwsza, dzika i żywa muzyka.
Miała kształt. Miała ruch. Miała harmonię. Miała rytm i dało się przy niej tańczyć.
Wszystko tańczyło.
Głos zabrzmiał bezpośrednio w głowie Susan: I nigdy nie umrę.
Odpowiedziała głośno:
— Część ciebie jest we wszystkim, co żyje.
„Tak. Jestem rytmem serca. Rytmem rdzenia.”
Wciąż nie widziała pozostałych. Światło mknęło strumieniami obok niej.
— Przecież wyrzucił gitarę.
„Chciałam, żeby żył dla mnie.”
— Chciałaś, żeby umarł dla ciebie! We wraku tego wozu!
Co za różnica? I tak by przecież umarł. Ale umrzeć w muzyce… Ludzie zawsze będą pamiętać piosenki, których nie miał szansy zaśpiewać. I będą to najwspanialsze piosenki ze wszystkich.
Przeżyj swoje życie w jednej chwili.
Żyj szybko, umrzyj młodo. Nie odchodź.
— Odeślij nas z powrotem!
„Nigdzie nie odeszliście.”
Susan mrugnęła. Wciąż stali na drodze. Powietrze migotało, trzaskało i było pełne mokrego śniegu.
Obejrzała się i zobaczyła przerażoną twarz Buddy’ego.
— Musimy stąd…
Podniosła rękę. Była przezroczysta.
Klif już prawie zniknął. Buog usiłował złapać uchwyt torby z pieniędzmi, ale palce przenikały przez rzemień. Jego twarz wyrażała zgrozę i strach przed śmiercią, a może i przed ubóstwem.
— On cię wyrzucił! — krzyknęła Susan. — To nieuczciwe!
Ostre błękitne światło zbliżało się po szlaku. Żaden powóz nie mógłby jechać tak szybko. Słychać było ryk przypominający wrzask wielbłąda, który właśnie zobaczył dwie cegły. Światło dotarło do zakrętu, ześliznęło się, trafiło na kamień i wyskoczyło w przestrzeń nad wąwozem.
Miało jeszcze dość czasu, by głuchy głos zawołał: O ZEZ…
…nim trafiło w przeciwległą ścianę jednym wielkim, rozlewającym się kręgiem ognia.
Kości rozsypały się i potoczyły po wyschniętym korycie. I znieruchomiały.
Susan odwróciła się, wznosząc kosę. Ale muzyka była w powietrzu. Nie miała duszy, w którą można by wymierzyć.
Można powiedzieć wszechświatowi: To nieuczciwe. A wszechświat odpowie zapewne: Nie? A to przepraszam.
Można ratować ludzi. Można dotrzeć na miejsce w jednej chwili. Ale coś może pstryknąć palcami i powiedzieć: Nie, to musi się odbyć w ten sposób. Powiem ci, co musi się wydarzyć. Taka powstanie legenda…
Susan wyciągnęła rękę i spróbowała pochwycić dłoń Bud-dy’ego. Czuła ją, ale tylko jako chłód.
— Słyszysz mnie? — zawołała, przekrzykując tryumfalne akordy. Kiwnął głową.
— To jest… jak legenda! Musi się wydarzyć! A ja nie mogę tego powstrzymać! Jak mam zabić coś takiego jak muzyka?
Podbiegła do skraju przepaści. Wóz płonął na dnie. Oni się tam nie pojawią. Oni już tam są.
— Nie odwrócę tego! To nieuczciwe!
Uderzyła powietrze zaciśniętymi pięściami.
— Dziadku!!!
Błękitne płomyki migotały niepewnie na kamieniach w wyschniętym korycie.
Maleńka kość palca potoczyła się po skale, aż trafiła na inną, nieco większą kość.
Trzecia kość sturlala się z głazu i dołączyła do nich. W półmroku wśród kamieni rozległ się grzechot; garść białych plamek toczyła się, podskakując między skałami. Po chwili wśród nocy uniosła się dłoń z wyciągniętym ku niebu palcem wskazującym.
Potem zabrzmiały głośniejsze, bardziej głuche dźwięki, kiedy dłuższe, większe obiekty przewracały się z końca na koniec, coraz bliżej.
— Chciałam to poprawić! — wołała Susan. — Co komu z bycia Śmiercią, jeśli przez cały czas musi przestrzegać idiotycznych zasad?
SPROWADŹ ICH Z POWROTEM.
Susan obejrzała się. Kość stopy przeskoczyła po błocie i wsunęła się na miejsce pod czarną szatą.
Śmierć podszedł i wyrwał kosę z rąk Susan. Jednym płynnym ruchem wzniósł ją nad głową i uderzył w skałę. Ostrze rozpadło się na kawałki.
Schylił się i podniósł niewielki odłamek. Lśnił w jego palcach niby maleńka gwiazdka z błękitnego lodu.
TO NIE BYŁA PROŚBA.
Kiedy przemówiła muzyka, padający śnieg zatańczył.
Nie możesz mnie zabić.
Śmierć sięgnął pod szatę i wydobył gitarę. Kilka kawałków odła-mało się, ale nie miało to znaczenia; kształt instrumentu lśnił w powietrzu; jarzyły się struny.
Śmierć przyjął pozycję, dla osiągnięcia której Crash oddałby życie. Uniósł rękę. W dłoni roziskrzył się odprysk kosy. Gdyby światło mogło wydawać dźwięk, błysnąłby „ting!”.
„Chciał być największym muzykiem na świecie. Obowiązuje prawo. Przeznaczenie musi się wypełnić.”
Ten jeden raz Śmierć nie wyglądał, jakby się uśmiechał.
Opuścił dłoń na struny.
Nie zabrzmiał żaden dźwięk.
Zamiast tego nastąpił zanik dźwięku, koniec brzmienia, które Susan — teraz to sobie uświadomiła — słyszała od dawna. Bez przerwy. Całe życie. Dźwięk, jakiego się nie zauważa, dopóki nie ucichnie…
Struny trwały w bezruchu.
Istnieją miliony akordów. Istnieją miliony liczb. I wszyscy zapominają o tej, która jest zerem. Jednak bez zera liczby są tylko arytmetyką. Bez pustego akordu muzyka jest tylko hałasem.
Śmierć zagrał pusty akord.
Rytm zwolnił. I zaczął słabnąć. Wszechświat kręcił się nadal, cały, co do atomu. Ale wkrótce wirowanie się skończy, tancerze zaczną się rozglądać i zastanawiać, co robić dalej.
„Nie czas na to! Zagraj coś innego!”
NIE POTRAFIĘ.
Śmierć skinął na Buddy’ego.
ALE ON POTRAFI.
Rzucił chłopcu gitarę. Przeniknęła przez niego.
Susan podbiegła, chwyciła ją i podała Buddy’emu.
— Musisz ją wziąć! Musisz zagrać! Musisz na nowo zacząć muzykę! Gorączkowo szarpała struny. Buddy skrzywił się.
— Proszę! — wołała. — Nie odchodź! Muzyka jęczała jej w głowie.
Buddy zdołał jakoś chwycić gitarę, ale patrzył, jakby zobaczył ją pierwszy raz w życiu.
— Co się stanie, jeśli nie zagra? — spytał Buog.
— Wszyscy zginiecie w katastrofie!
A POTEM, dodał Śmierć, UMRZE MUZYKA. I TANIEC DOBIEGNIE KOŃCA. CAŁY TANIEC.
Widmowy krasnolud odchrząknął.
— Płacą nam za ten numer, tak? — upewnił się. DOSTANIECIE WSZECHŚWIAT.
— I darmowe piwo?
Buddy przycisnął do siebie gitarę. Spojrzał w oczy Susan.
Uniósł rękę i zagrał.
Pojedynczy akord zadźwięczał w wąwozie i powrócił echem pełnym niezwykłych harmonik.
DZIĘKUJĘ, powiedział Śmierć. Podszedł i odebrał gitarę.
Wykonał nagły wykrok i z rozmachu uderzył instrumentem o skałę. Struny rozdzieliły się i coś wyleciało spomiędzy nich w stronę śniegu i gwiazd.
Śmierć z satysfakcją popatrzył na odłamki.