TERAZ TO PRAWDZIWA MUZYKA Z WYKROKIEM.
Pstryknął palcami.
Księżyc wstał nad Ankh-Morpork.
Park był pusty. Srebrzyste światło sączyło się na szczątki sceny, na błoto i niedojedzone kiełbaski wyznaczające teren, gdzie stała publiczność. Tu i tam połyskiwało na strzaskanych pułapkach dźwiękowych.
Po chwili kawał błota usiadł i wypluł z siebie więcej błota.
— Crash! Jimbo! Scum! — zawołał.
— To ty, Noddy? — odpowiedział mu smętny kształt zwisający z jednej z nielicznych ocalałych podpór sceny.
Błoto wydłubało jeszcze trochę błota z uszu.
— To ja. Gdzie Scum?
— Chyba wrzucili go do jeziora.
— Crash żyje?
Spod stosu odłamków odpowiedział mu cichy jęk.
— Szkoda — mruknął z żalem Noddy.
Jakaś postać wynurzyła się z ciemności. Chlupała. Crash na wpół wyczołgał się, na wpół spadł z gruzów.
— Muficie szyznać — wybełkotał, ponieważ na którymś etapie występu gitara trafiła go w zęby — że to fyła rrafwzifa mufyka wykrokowa…
— Niech będzie. — Jimbo zsunął się z belki. — Ale następnym razem ja dziękuję. Spróbuję raczej seksu i prochów.
— Tata powiedział, że mnie zabije, jeśli spróbuję prochów — oświadczył Noddy.
— Bo twój mózg na prochach… — zaczął Jimbo.
— Nie, to twój mózg, Scum. Na tej bryle, o tam.
— O rany… Dzięki.
— Z prochów najbardziej przydałyby mi się teraz jakieś przeciwbólowe — stwierdził Jimbo.
Trochę bliżej jeziorka stos workowej tkaniny zsunął się na bok.
— Nadrektorze…
— Tak, panie Stibbons?
— Chyba ktoś nadepnął mi na kapelusz. — Co z tego?
— Wciąż mam go na głowie.
Ridcully usiadł, rozprostowując obolałe kości.
— Chodźmy, chłopcze — powiedział. — Wracamy do domu. Nie jestem pewien, czy aż tak interesuje mnie muzyka. To świat hertzów.
Powóz dudnił na krętej górskiej drodze. Pan Clete stał na koźle i batem popędzał konie.
Satchmon podniósł się niepewnie. Krawędź przepaści była tak blisko, że mógł spojrzeć prosto w ciemność.
— Mam już tego serdecznie dosyć i po uszy! — krzyknął i spróbował chwycić bat.
— Przestań! Bo nigdy ich nie dogonimy! — wrzasnął Clete.
— Co z tego? Komu to przeszkadza? Podobała mi się ich muzyka! Clete odwrócił się. Jego twarz była straszna.
— Zdrajca!
Satchmon, trafiony drzewcem bata w żołądek, zatoczył się do tyłu, chwycił burtę powozu i wypadł.
Wyciągniętą ręką złapał w ciemności coś, co wydawało się cienką gałązką. Kołysał się rozpaczliwie nad urwiskiem, aż butami znalazł oparcie na skale, a drugą ręką pochwycił słupek ogrodzenia.
Zdążył jeszcze zobaczyć, jak powóz mknie naprzód — w przeciwieństwie do drogi, która skręcała ostro.
Satchmon zacisnął powieki i trzymał je zamknięte, dopóki nie ucichły ostatnie krzyki, trzaski i huki. Kiedy otworzył oczy, zauważył jeszcze toczące się wąwozem płonące koło.
— Niech to licho — powiedział. — Miałem szczęście, że trafiłem na tę… to… coś…
Uniósł wzrok wyżej. I wyżej.
RZECZYWIŚCIE. SZCZĘŚLIWY TRAF.
Pan Clete usiadł wśród szczątków powozu. Płonęły. Miałem szczęście, powiedział sobie, że przeżyłem ten upadek. Postać w czarnej szacie przeszła przez ogień. Pan Clete przyjrzał się jej. Nigdy nie wierzył w takie rzeczy. Nigdy w ogóle w nic nie wierzył. Ale gdyby wierzył, to chyba raczej w kogoś…, większego.
Spojrzał w dół na to, co brał za swoje ciało. Odkrył, że widzi przez nie. I że się rozpływa.
— Ojej — powiedział. — Hat. Hat. Hat.
Postać uśmiechnęła się i zamachnęła maleńką kosą.
SNH, SNH, SNH.
Dużo później ludzie zeszli do wąwozu i oddzielili szczątki pana Clete’a od wszystkich innych. Nie pozostało ich wiele.
Sugerowano, że był jakimś muzykiem… Muzykiem, który uciekł z miasta czy co… Prawda? Czy może chodziło o coś innego? W każdym razie teraz był już martwy. Prawda?
Nikt nie zwrócił uwagi na inne znaleziska. Różne rzeczy zbierały się zwykle w wyschniętym korycie na dnie wąwozu. Była tu końska czaszka, trochę piór i paciorków. I kilka kawałków gitary, rozbitej na kawałki jak skorupka jaja. Trudno jednak byłoby ocenić, co tu zaszło.
Susan otworzyła oczy. Czuła wiatr na twarzy. Widziała czyjeś ręce z obu stron. Podtrzymywały ją, a jednocześnie ściskały wodze białego konia. Daleko w dole przesuwały się szybko chmury.
— No dobrze — powiedziała. — Co się teraz stanie? Śmierć milczał przez chwilę.
HISTORIA MA TENDENCJĘ DO POWROTU NA WŁAŚCIWE TORY, rzekł w końcu. ZAWSZE JAJAKOŚ ZAŁATAJĄ ZWYKLE POZOSTAJĄ TYLKO JAKIEŚ ZAPOMNIANE DROBIAZGI… MOIM ZDANIEM PEWNI LUDZIE ZACHOWAJĄ MGLISTE WSPOMNIENIA O SWEGO RODZAJU KONCERCIE W PARKU. ALE CO Z TEGO? BĘDĄ PAMIĘTAĆ RZECZY, KTÓRE SIĘ NIE WYDARZYŁY.
— Przecież się wydarzyły! TAKŻE.
Susan spoglądała w dół, na mroczny pejzaż. Tu i tam dostrzegała światła pojedynczych domostw i małych wiosek, gdzie ludzie radzili sobie z życiem, nie myśląc nawet, co ich mija wysoko nad głowami. Zazdrościła im.
— No to… — zaczęła. — To tylko przykład, rozumiesz… Co się stanie z Grupą?
OCH, MOGĄ SIĘ ZNALEŹĆ WSZĘDZIE. Śmierć spojrzał na tył głowy Susan. WEŹMY NA PRZYKŁAD TEGO CHŁOPAKA. MOŻE PORZUCIŁ WIELKIE MIASTO. MOŻE DOTARŁ GDZIE INDZIEJ. ZNALAZŁ PRACĘ, ŻEBYJAKOŚ ZWIĄZAĆ KONIEC Z KOŃCEM. NIE SPIESZYŁ SIĘ. ZAŁATWIAŁ TO PO SWOJEMU.
— Ale miał zginąć tamtej nocy Pod Bębnem! NIE, JEŚLI TAM NIE POSZEDŁ.
— Możesz to zrobić? Jego życie miało się zakończyć! Mówiłeś, że nie możesz dawać życia!
JA NIE. TY MOŻESZ.
— Co to znaczy?
ŻYCIEM MOŻNA SIĘ PODZIELIĆ.
— Ale on… zniknął. Pewnie nigdy już go nie spotkam. WIESZ, ŻE TAK.
— Skąd jesteś taki pewny?
ZAWSZE WIEDZIAŁAŚ. PAMIĘTASZ WSZYSTKO. JA RÓWNIEŻ. ALE TY JESTEŚ CZŁOWIEKIEM, WIĘC TWÓJ UMYSŁ SIĘ BUNTUJE — DLA TWOJEGO WŁASNEGO DOBRA. COŚ JEDNAK SIĘ PRZEBIJA. MOŻE SNY. PRZECZUCIA. WRAŻENIA. NIEKTÓRE CIENIE SA TAK DŁUGIE, ŻE PRZYBYWAJĄ PRZED ŚWIATŁEM.
— Nie wydaje mi się, żebym coś z tego zrozumiała. NO CÓŻ, MAMY ZA SOBĄ CIĘŻKI DZIEŃ.
W dole przesuwało się coraz więcej chmur.
— Dziadku? TAK?
— Wróciłeś?
CHYBA TAK STRASZNIE DUŻO PRACY.
— Czyli mogę przestać? Chyba nie radziłam sobie za dobrze.
TAK.
— Tylko że… złamałeś właśnie mnóstwo zasad… MOŻE CZASAMI SĄ TO TYLKO WSKAZÓWKI.
— Ale moi rodzice jednak zginęli.
NIE MOGŁEM IM DAĆ DŁUŻSZEGO ŻYCIA. MOGŁEM TYLKO OFIAROWAĆ IM NIEŚMIERTELNOŚĆ. UZNALI, ŻE NIE JEST TO WARTE TAKIEJ CENY.
— Ja… chyba wiem, o co im chodziło.
OCZYWIŚCIE, ZAWSZE MOŻESZ MNIE ODWIEDZAĆ.
— Dziękuję.
ZAWSZE BĘDZIESZ TAM MIAŁA DOM. JEŚLI ZECHCESZ.
— Naprawdę?
ZACHOWAM TWÓJ POKÓJ DOKŁADNIE W TAKIM STANIE, WJAKIM GO ZOSTAWIŁAŚ.
— Dziękuję. POTWORNY BAŁAGAN.
— Przepraszam.
PODŁOGI PRAWIE W OGÓLE NIE WIDAĆ. NAPRAWDĘ MOGŁAŚ TROCHĘ POSPRZĄTAĆ.