Выбрать главу

TERAZ TO PRAWDZIWA MUZYKA Z WYKROKIEM.

Pstryknął palcami.

* * *

Księżyc wstał nad Ankh-Morpork.

Park był pusty. Srebrzyste światło sączyło się na szczątki sceny, na błoto i niedojedzone kiełbaski wyznaczające teren, gdzie stała publiczność. Tu i tam połyskiwało na strzaskanych pułapkach dźwiękowych.

Po chwili kawał błota usiadł i wypluł z siebie więcej błota.

— Crash! Jimbo! Scum! — zawołał.

— To ty, Noddy? — odpowiedział mu smętny kształt zwisający z jednej z nielicznych ocalałych podpór sceny.

Błoto wydłubało jeszcze trochę błota z uszu.

— To ja. Gdzie Scum?

— Chyba wrzucili go do jeziora.

— Crash żyje?

Spod stosu odłamków odpowiedział mu cichy jęk.

— Szkoda — mruknął z żalem Noddy.

Jakaś postać wynurzyła się z ciemności. Chlupała. Crash na wpół wyczołgał się, na wpół spadł z gruzów.

— Muficie szyznać — wybełkotał, ponieważ na którymś etapie występu gitara trafiła go w zęby — że to fyła rrafwzifa mufyka wykrokowa…

— Niech będzie. — Jimbo zsunął się z belki. — Ale następnym razem ja dziękuję. Spróbuję raczej seksu i prochów.

— Tata powiedział, że mnie zabije, jeśli spróbuję prochów — oświadczył Noddy.

— Bo twój mózg na prochach… — zaczął Jimbo.

— Nie, to twój mózg, Scum. Na tej bryle, o tam.

— O rany… Dzięki.

— Z prochów najbardziej przydałyby mi się teraz jakieś przeciwbólowe — stwierdził Jimbo.

Trochę bliżej jeziorka stos workowej tkaniny zsunął się na bok.

— Nadrektorze…

— Tak, panie Stibbons?

— Chyba ktoś nadepnął mi na kapelusz. — Co z tego?

— Wciąż mam go na głowie.

Ridcully usiadł, rozprostowując obolałe kości.

— Chodźmy, chłopcze — powiedział. — Wracamy do domu. Nie jestem pewien, czy aż tak interesuje mnie muzyka. To świat hertzów.

* * *

Powóz dudnił na krętej górskiej drodze. Pan Clete stał na koźle i batem popędzał konie.

Satchmon podniósł się niepewnie. Krawędź przepaści była tak blisko, że mógł spojrzeć prosto w ciemność.

— Mam już tego serdecznie dosyć i po uszy! — krzyknął i spróbował chwycić bat.

— Przestań! Bo nigdy ich nie dogonimy! — wrzasnął Clete.

— Co z tego? Komu to przeszkadza? Podobała mi się ich muzyka! Clete odwrócił się. Jego twarz była straszna.

— Zdrajca!

Satchmon, trafiony drzewcem bata w żołądek, zatoczył się do tyłu, chwycił burtę powozu i wypadł.

Wyciągniętą ręką złapał w ciemności coś, co wydawało się cienką gałązką. Kołysał się rozpaczliwie nad urwiskiem, aż butami znalazł oparcie na skale, a drugą ręką pochwycił słupek ogrodzenia.

Zdążył jeszcze zobaczyć, jak powóz mknie naprzód — w przeciwieństwie do drogi, która skręcała ostro.

Satchmon zacisnął powieki i trzymał je zamknięte, dopóki nie ucichły ostatnie krzyki, trzaski i huki. Kiedy otworzył oczy, zauważył jeszcze toczące się wąwozem płonące koło.

— Niech to licho — powiedział. — Miałem szczęście, że trafiłem na tę… to… coś…

Uniósł wzrok wyżej. I wyżej.

RZECZYWIŚCIE. SZCZĘŚLIWY TRAF.

* * *

Pan Clete usiadł wśród szczątków powozu. Płonęły. Miałem szczęście, powiedział sobie, że przeżyłem ten upadek. Postać w czarnej szacie przeszła przez ogień. Pan Clete przyjrzał się jej. Nigdy nie wierzył w takie rzeczy. Nigdy w ogóle w nic nie wierzył. Ale gdyby wierzył, to chyba raczej w kogoś…, większego.

Spojrzał w dół na to, co brał za swoje ciało. Odkrył, że widzi przez nie. I że się rozpływa.

— Ojej — powiedział. — Hat. Hat. Hat.

Postać uśmiechnęła się i zamachnęła maleńką kosą.

SNH, SNH, SNH.

* * *

Dużo później ludzie zeszli do wąwozu i oddzielili szczątki pana Clete’a od wszystkich innych. Nie pozostało ich wiele.

Sugerowano, że był jakimś muzykiem… Muzykiem, który uciekł z miasta czy co… Prawda? Czy może chodziło o coś innego? W każdym razie teraz był już martwy. Prawda?

Nikt nie zwrócił uwagi na inne znaleziska. Różne rzeczy zbierały się zwykle w wyschniętym korycie na dnie wąwozu. Była tu końska czaszka, trochę piór i paciorków. I kilka kawałków gitary, rozbitej na kawałki jak skorupka jaja. Trudno jednak byłoby ocenić, co tu zaszło.

* * *

Susan otworzyła oczy. Czuła wiatr na twarzy. Widziała czyjeś ręce z obu stron. Podtrzymywały ją, a jednocześnie ściskały wodze białego konia. Daleko w dole przesuwały się szybko chmury.

— No dobrze — powiedziała. — Co się teraz stanie? Śmierć milczał przez chwilę.

HISTORIA MA TENDENCJĘ DO POWROTU NA WŁAŚCIWE TORY, rzekł w końcu. ZAWSZE JAJAKOŚ ZAŁATAJĄ ZWYKLE POZOSTAJĄ TYLKO JAKIEŚ ZAPOMNIANE DROBIAZGI… MOIM ZDANIEM PEWNI LUDZIE ZACHOWAJĄ MGLISTE WSPOMNIENIA O SWEGO RODZAJU KONCERCIE W PARKU. ALE CO Z TEGO? BĘDĄ PAMIĘTAĆ RZECZY, KTÓRE SIĘ NIE WYDARZYŁY.

— Przecież się wydarzyły! TAKŻE.

Susan spoglądała w dół, na mroczny pejzaż. Tu i tam dostrzegała światła pojedynczych domostw i małych wiosek, gdzie ludzie radzili sobie z życiem, nie myśląc nawet, co ich mija wysoko nad głowami. Zazdrościła im.

— No to… — zaczęła. — To tylko przykład, rozumiesz… Co się stanie z Grupą?

OCH, MOGĄ SIĘ ZNALEŹĆ WSZĘDZIE. Śmierć spojrzał na tył głowy Susan. WEŹMY NA PRZYKŁAD TEGO CHŁOPAKA. MOŻE PORZUCIŁ WIELKIE MIASTO. MOŻE DOTARŁ GDZIE INDZIEJ. ZNALAZŁ PRACĘ, ŻEBYJAKOŚ ZWIĄZAĆ KONIEC Z KOŃCEM. NIE SPIESZYŁ SIĘ. ZAŁATWIAŁ TO PO SWOJEMU.

— Ale miał zginąć tamtej nocy Pod Bębnem! NIE, JEŚLI TAM NIE POSZEDŁ.

— Możesz to zrobić? Jego życie miało się zakończyć! Mówiłeś, że nie możesz dawać życia!

JA NIE. TY MOŻESZ.

— Co to znaczy?

ŻYCIEM MOŻNA SIĘ PODZIELIĆ.

— Ale on… zniknął. Pewnie nigdy już go nie spotkam. WIESZ, ŻE TAK.

— Skąd jesteś taki pewny?

ZAWSZE WIEDZIAŁAŚ. PAMIĘTASZ WSZYSTKO. JA RÓWNIEŻ. ALE TY JESTEŚ CZŁOWIEKIEM, WIĘC TWÓJ UMYSŁ SIĘ BUNTUJE — DLA TWOJEGO WŁASNEGO DOBRA. COŚ JEDNAK SIĘ PRZEBIJA. MOŻE SNY. PRZECZUCIA. WRAŻENIA. NIEKTÓRE CIENIE SA TAK DŁUGIE, ŻE PRZYBYWAJĄ PRZED ŚWIATŁEM.

— Nie wydaje mi się, żebym coś z tego zrozumiała. NO CÓŻ, MAMY ZA SOBĄ CIĘŻKI DZIEŃ.

W dole przesuwało się coraz więcej chmur.

— Dziadku? TAK?

— Wróciłeś?

CHYBA TAK STRASZNIE DUŻO PRACY.

— Czyli mogę przestać? Chyba nie radziłam sobie za dobrze.

TAK.

— Tylko że… złamałeś właśnie mnóstwo zasad… MOŻE CZASAMI SĄ TO TYLKO WSKAZÓWKI.

— Ale moi rodzice jednak zginęli.

NIE MOGŁEM IM DAĆ DŁUŻSZEGO ŻYCIA. MOGŁEM TYLKO OFIAROWAĆ IM NIEŚMIERTELNOŚĆ. UZNALI, ŻE NIE JEST TO WARTE TAKIEJ CENY.

— Ja… chyba wiem, o co im chodziło.

OCZYWIŚCIE, ZAWSZE MOŻESZ MNIE ODWIEDZAĆ.

— Dziękuję.

ZAWSZE BĘDZIESZ TAM MIAŁA DOM. JEŚLI ZECHCESZ.

— Naprawdę?

ZACHOWAM TWÓJ POKÓJ DOKŁADNIE W TAKIM STANIE, WJAKIM GO ZOSTAWIŁAŚ.

— Dziękuję. POTWORNY BAŁAGAN.

— Przepraszam.

PODŁOGI PRAWIE W OGÓLE NIE WIDAĆ. NAPRAWDĘ MOGŁAŚ TROCHĘ POSPRZĄTAĆ.