— Co to? — szepnął Imp.
— Wirginał.
— Przyda się nam?
— Raczej nie.
Imp wyprostował się. Miał wrażenie, że ktoś mu się przygląda. Staruszka patrzyła na nich bez przerwy, ale to było coś innego…
— To na nic. Niczego tu nie ma — oświadczył głośno.
— Hej, co to było? — spytał nagle Buog.
— Powiedziałem, że nie…
— Coś usłyszałem.
— Co?
— A teraz znowu.
Za nimi rozległy się trzaski i stuki — to Lias uwolnił kontrabas spośród kłębowiska stojaków nutowych, a teraz próbował dmuchać w węższy koniec.
— Coś tak zabawnie dźwięczało, kiedy mówiłeś — wyjaśnił Buog. — Powiedz coś.
Imp zawahał się, jak zwykle ludzie, którzy używają języka przez całe życie i nagle mają „coś powiedzieć”.
— Imp… — spróbował. Usłyszeli: UUM-Uum-um.
— To dochodzi… UUAA-Uaa-ua.
Buog odsunął na bok stos prastarych nut. Za nimi ukrywał się muzyczny cmentarz, w tym bęben bez skóry, lancrańskie dudy bez piszczałek i pojedynczy marakas, być może do wykorzystania przez tancerkę flamenco zeń.
I jeszcze coś.
Wyciągnął to. Przypominało mniej więcej gitarę wyrzeźbioną tępym kamiennym dłutem z kawałka starego drewna. Chociaż krasno-ludy w zasadzie nie grywają na instrumentach strunowych, Buog potrafił rozpoznać gitarę. Powinna przypominać kształtem kobietę, ale tylko wtedy, gdy kobieta nie ma nóg, za to ma długą szyję i zbyt wiele uszu.
— Imp…
— Tak?
Uauauaum. Dźwięk miał ostre, naglące brzmienie.
Do gitary umocowano dwanaście strun, ale pudło wykonano z litego drewna, wcale nie wydrążonego — służyło właściwie tylko jako forma przytrzymująca struny.
— Rezonuje do twojego głosu.
— Jak to…
Uam-ua.
Buog przycisnął dłonią struny i skinął na dwóch pozostałych, by podeszli.
— Jesteśmy tuż obok uniwersytetu — szepnął. — Magia się przesącza. To powszechnie znany fakt. A może jakiś mag ją zastawił. Ale darowanemu szczurowi się w zęby nie zagląda. Umiesz grać na gitarze?
Imp zbladł.
— Znaczy… muzykę llludową?
Wziął instrument. Muzyki ludowej w Llamedos nie aprobowano i rygorystycznie zniechęcano do jej uprawiania. Uważano, że jeśli ktoś podglądał młode panny pewnego majowego ranka, miał prawo podjąć wszelkie kroki, jakie uznał za stosowne, jednak nie powinien oczekiwać, że ktoś o rym napisze. Gitary nie cieszyły się uznaniem jako, no cóż… za łatwe.
Imp trącił strunę; wydała dźwięk niepodobny do żadnego, jaki dotąd słyszał. Były w nim rezonanse i niezwykłe echa, które zdawały się biegać i kryć między instrumentalnymi ruinami, odbijać się i wzbudzać kolejne harmoniki. Budziły dreszcze. Ale nie można być choćby i najgorszym muzykiem na świecie bez jakiegoś instrumentu…
— Dobrze — rzekł Buog. Zwrócił się do staruszki.
— Chyba pani nie nazwie tego instrumentem muzycznym, co? — zapytał. — Wystarczy spojrzeć. Połowy w ogóle tu nie ma.
— Buog, nie wydaje mi się… — zaczął Imp. Struny zadrżały pod jego dłonią.
Starucha spojrzała na gitarę.
— Dziesięć dolarów — oznajmiła.
— Dziesięć dolarów? Dziesięć? — oburzył się Buog. — Nie jest warta nawet dwóch!
— Właśnie dziesięć — powtórzyła kobieta. Rozpromieniła się, jednak dość złośliwie, jakby czekała już na bitwę, w której wszystkie środki są dozwolone.
— Jest stara — zauważył Buog.
— Antyczna.
— Wsłuchaj się tylko w dźwięk. Do niczego.
— Aksamitny. Dzisiaj nie ma już takich rzemieślników.
— Dzięki temu, że zyskali doświadczenie.
Imp raz jeszcze przyjrzał się gitarze. Struny wibrowały same. Lśniły błękitem i były odrobinę zamglone, jakby nigdy do końca nie przestawały drżeć.
Przysunął je do ust i szepnął:
— Imp.
Struny zabuczały.
Dopiero teraz zauważył ślad kredy, niemal całkiem wytarty. Nic więcej — jedno pociągnięcie kredą…
Buog nabierał rozpędu. Podobno krasnoludy są najtwardszymi negocjatorami finansowymi, ustępując żyłką do interesów i tupetem jedynie zasuszonym staruszkom. Imp próbował zrozumieć, co się dzieje.
— No to zgoda — rzekł w końcu Buog. — Dobiliśmy targu.
— Dobiliśmy — zgodziła się staruszka. — Tylko nie spluwaj w dłonie, zanim je sobie podamy, bo to niehigieniczne.
Buog odwrócił się do Impa.
— Myślę, że całkiem nieźle to załatwiłem — rzekł.
— Buog, posłuchaj… To bardzo…
— Masz dwanaście dolarów?
— Co?
— Prawdziwa okazja, moim zdaniem.
Coś zahuczało z tyłu. Pojawił się Lias, tocząc przed sobą bardzo duży bęben. Pod pachą niósł dwa miedziane talerze.
— Przecież mówiłem, że nie mam pieniędzy — szepnął Imp.
— Tak, ale… każdy mówi, że nie ma pieniędzy. To rozsądne. Nie możesz przecież łazić po mieście i opowiadać, że masz pieniądze. Chcesz powiedzieć, że naprawdę nie masz pieniędzy?
— Nie mam!
— Nawet dwunastu dolarów?
— Nie!
Lias rzucił na ladę bęben, talerze i stos nut.
— Ile za wszystko? — zapytał.
— Piętnaście dolarów.
Lias westchnął i wyprostował się. Przez chwilę stał nieruchomo, wpatrzony w przestrzeń, po czym uderzył się w szczękę. Sięgnął palcem do ust i wyjął…
Imp wytrzeszczył oczy.
— Zaraz, niech popatrzę… — powiedział Buog. Wyrwał przedmiot z palców Liasa i zbadał starannie. — Niech mnie! Co najmniej pięćdziesiąt karatów!
— Tego nie wezmę — oświadczyła staruszka. — Było w gębie trolla!
— Ale je pani jajka, prawda? Zresztą wszyscy wiedzą, że trollo-we zęby to czystej wody diamenty.
Staruszka wzięła ząb i obejrzała go przy świecy.
— Gdybym go wziął do jubilerów z ulicy Żadnejtakiej, powiedzieliby, że jest wart dwieście dolarów — zapewnił Buog.
— A ja ci mówię, że tutaj jest wart piętnaście dolarów — oświadczyła staruszka.
Diament zniknął w magiczny sposób wśród jej odzieży. Rzuciła im jasny, wesoły uśmiech.
— Dlaczego nie możemy go jej zwyczajnie odebrać? — zapytał Buog, kiedy już wyszli.
— Bo jest biedną, bezbronną starą kobietą — odparł Imp.
— Otóż to! O to właśnie mi chodzi! Krasnolud spojrzał na Liasa.
— Masz usta pełne takich kamieni?
— No.
— Bo wiesz, jestem winien swojemu gospodarzowi za dwa miesiące i…
— Nawet o tym nie myśl — rzekł spokojnie troll. Drzwi za nimi zatrzasnęły się z hukiem.
— Nie ma co się martwić — uznał Buog. — Jutro znajdę dla nas jakąś salę. Znam wszystkich w tym mieście. Nas trzech… to już grupa.
— Nie ćwiczyliśmy razem — przypomniał Imp.
— Poćwiczymy w czasie występu. Witaj w świecie zawodowych muzyków.
Susan niewiele wiedziała o historii. Temat ten zawsze wydawał jej się wręcz niezwykle nudny. Ci sami nużący ludzie raz za razem robili te same głupie rzeczy. Gdzie w tym sens? Jeden król właściwie niczym się nie różnił od drugiego.
Klasa uczyła się właśnie o jakiejś rebelii, w której chłopi chcieli przestać być chłopami, a ponieważ szlachta zwyciężyła, przestali być chłopami naprawdę szybko. Gdyby zadali sobie nieco trudu, nauczyli się czytać i zdobyli parę historycznych książek, dowiedzieliby się o wątpliwych zaletach kos i wideł używanych w walce przeciwko kuszom i mieczom.