Skrzypnęła piórem, zobaczyłem na kartce siebie D-503 —a obok —kleks.
Właśnie chciałem jej na to zwrócić uwagę, kiedy nagle uniosła głowę —i kapnęła na mnie jakimś takim atramentowym uśmiechem:
— A tu mamy list. Tak. Dostaniecie, kochany, tak, tak, jeszcze dostaniecie.
Wiedziałem: list po przeczytaniu przez nią —musi jeszcze przejść przez Urząd Opieki (ten naturalny porządek rzeczy nie wymaga, jak sądzę, objaśnień), a przed 12.00 trafi do mnie. Wytrącił mnie jednak z równowagi ten uśmieszek, kropla atramentu zmąciła mój przejrzysty roztwór. Do tego stopnia, że później, na budowie Integralu, w żaden sposób nie mogłem się skupić —raz nawet pomyliłem się w obliczeniach, co nigdy dotąd mi się nie zdarzało.
O dwunastej —znowu różowawobrązowe rybie skrzela, uśmieszek —i nareszcie mam list w ręku. Nie wiem, dlaczego nie przeczytałem go od razu, ale wsunąłem do kieszeni —i w te pędy do siebie do pokoju. Otworzyłem, przebiegłem oczyma —i siadłem… Było to oficjalne zawiadomienie, że zapisał się na mnie numer I-330 i że dzisiaj o dwudziestej pierwszej mam się u niej stawić —na dole adres.
No, nie: po wszystkim, co się zdarzyło, kiedy w sposób tak niedwuznaczny pokazałem, co o niej myślę! Na dobitkę przecież nie wiedziała, czy nie byłem w Opiece —nie miała jak się dowiedzieć, że byłem chory —no, że w ogóle nie mogłem… I mimo wszystko…
W głowie kręciło mi się, huczało dynamo. Budda —żółtość —konwalie —różowy półksiężyc… Tak, i jeszcze to —jeszcze to: dzisiaj miała zajrzeć do mnie O. Czy mam jej pokazać to zawiadomienie w sprawie I-330? Nie wiem: nie uwierzy (jak tu uwierzyć w rzeczy samej), że to nie moja wina, że ja całkiem… Wiem: zrobi się z tego ciężka, idiotycznie, absolutnie nielogiczna rozmowa… Nie, byle nie to. Niech się wszystko rozstrzygnie automatycznie: po prostu poślę jej kopię zawiadomienia.
Pospiesznie chowając kartkę do kieszeni —spojrzałem na tę moją straszną, małpią rękę. Przypomniało mi się, jak ona, I, ujęła mnie wtedy na spacerze za rękę i przyglądała się jej. Czyżby ona…
Dwudziesta czterdzieści pięć. Biała noc. Cały świat zielonkawoszklany. To jednak jakieś inne, kruche szkło —nie nasze, nieprawdziwe, to —cienka szklana skorupa, a pod skorupą wszystko się kręci, wre, huczy… Wcale się nie zdziwię, jeżeli zaraz jak obłe, powolne dymy uniosą się w górę kopuły audytoriów, a stary księżyc uśmiechnie się atramentowo —jak tamta przy stoliku dzisiaj rano, i we wszystkich naraz oknach opadną zasłony, a za zasłonami…
Dziwne doznanie: czułem ucisk żeber —tych żelaznych prętów, które przeszkadzają —dosłownie: przeszkadzają sercu —ciasno mu, brak miejsca. Stałem przed szklanymi drzwiami ze złotym napisem: I-330. I, odwrócona plecami, pisała coś przy biurku. Wszedłem…
— Proszę —podałem jej różowy bilet. —Otrzymałem dzisiaj zawiadomienie, więc jestem.
— Cóż za punktualność! Chwileczkę, dobrze? Siadajcie, zaraz skończę.
Znowu opuściła oczy na list —cóż się tam u niej kryje za opuszczonymi zasłonami? Co powie —co zrobi za sekundę? Nie sposób przewidzieć, skalkulować; skoro cała ona jest —stamtąd, z dzikiej starożytnej krainy snów.
Przyglądałem się jej w milczeniu. Żebra —żelazne pręty, ciasno… Kiedy mówi —jej twarz jest jak obracające się szybko migotliwe koło: nie widać poszczególnych szprych. Teraz jednak koło pozostawało nieruchome. Zauważyłem dziwny kontrast: uniesione wysoko ku skroniom czarne brwi —kpiący ostry trójkąt; wierzchołkiem ku górze —dwie głębokie zmarszczki, od nosa do kącików ust. Te dwa trójkąty jakoś się kłóciły ze sobą, przekreślały całą twarz tym nieprzyjemnym, drażniącym X —jak krzyżem: twarz przekreślona na krzyż.
Koło się zakręciło, szprychy zlały się w jeden migot:
— Jednak nie byliście w Opiece?
— Byłem… Nie mogłem: byłem chory.
— Tak. Właśnie tak sądziłam: coś musiało wam przeszkodzić —obojętnie co (ostre zęby, uśmiech). Za to teraz mam was w ręku. Pamiętajcie: „Numer, który w przeciągu 48 godzin nie powiadomi Urzędu, uważany będzie…”
Serce uderzyło, aż się pręty wygięły. Jak mały chłopiec —głupio, jak chłopiec, wpadłem, głupio milczałem. Czułem, że się wkopałem —ani ręką, ani nogą ruszyć…
Podniosła się, przeciągnęła leniwie. Nacisnęła guzik, z lekkim trzaskiem ze wszystkich stron opadły zasłony. Byłem odcięty od świata —sam na sam z nią.
I była gdzieś za mną, koło szafy. Junifa szeleściła, opadała —słuchałem —cały zamieniłem się w słuch. Przypomniało mi się… nie: błysnęło w setnej części sekundy…
Miałem niedawno okazję obliczyć krzywiznę ulicznej membrany nowego typu (teraz już te membrany, zamaskowane gustowną dekoracją, na wszystkich alejach zapisują rozmowy uliczne dla Urzędu Opieki). Pamiętam: wklęsła, drżąca, różowa błona —dziwna istota, składająca się z jednego tylko organu —ucha. Sam teraz stanowiłem taką membranę.
Teraz pstryknął guzik przy kołnierzu —na piersiach —jeszcze niżej. Szklany jedwab szeleścił po ramionach, kolanach —po podłodze. Słyszę —bardziej wyraziście niż bym mógł widzieć —z błękitnawoszarych jedwabnych fałd wysuwa się jedna, druga noga…
Napięta membrana drży i zapisuje ciszę. Nie: gwałtowne, z dłużącymi się w nieskończoność pauzami —uderzenia młota o pręty. Słyszę —widzę: ona, za mną, waha się przez chwilę.
Teraz —drzwi szafy, teraz —stuknęła jakaś pokrywa —i znowu jedwab, jedwab…
— No, już.
Odwróciłem się. Była w lekkiej, szafranowożółtej sukni starożytnego kroju. Tysiąckroć złośliwiej niż gdyby nic na sobie nie miała. Dwa ostre punkty —pod cienką tkaniną, tlejące różowo —dwa węgle w popiele. Dwoje delikatnie obłych kolan…
Siedziała w niskim fotelu. Przed nią na czworokątnym stoliku —flakon z czymś zjadliwie zielonym, dwa małe naczyńka na nóżkach. Z kącika jej ust szedł dym —w ruloniku z cieniutkiego papieru to szkaradne kadzidło (zapomniałem, jak się nazywa).
Membrana ciągle jeszcze drżała. Młot walił —we mnie —w pręty rozżarzone do czerwoności. Wyraźnie słyszałem każde uderzenie, a… a może ona również słyszy?
Ona jednak dymiła ze spokojem, ze spokojem spoglądała na mnie, aż niedbale strąciła popiół —na mój różowy bilecik.
Zachowując maksimum zimnej krwi zapytałem:
— Słuchajcie, w takim razie —po coście się na mnie zapisali? Po co zmusiliście mnie, żebym tu przyszedł?
Jakby nie słyszała. Nalała z flakonika do naczyńka, pociągnęła łyk.
— Świetny likier. Chcecie?
Teraz dopiero zrozumiałem: alkohol. Jak błyskawica mignęło to, co wczoraj: kamienna ręka Dobroczyńcy, oślepiająco ostre promienie i tam —na Sześcianie —to ciało rozpostarte, z odrzuconą w tył głową. Wzdrygnąłem się.
— Słuchajcie —powiedziałem —przecież dobrze wiecie, że wszystkich, którzy trują się nikotyną, a zwłaszcza alkoholem —Państwo bezlitośnie…
Czarne brwi —wysoko ku skroniom, ostry kpiący trójkąt:
— Jest rzeczą rozumniejszą szybko zgładzić niewielu niż dopuścić do zguby i zwyrodnienia wielu —i tak dalej. Wprost nieprzyzwoicie słuszne.