Выбрать главу

— Tak… Nieprzyzwoicie.

— A gdyby wypuścić grono takich łysych, nagich prawd na ulicę… No, wyobraźcie sobie… chociażby tego mojego najwierniejszego wielbiciela —no, przecież go znacie —wyobraźcie sobie, że on zrzucił z siebie cały ten fałsz ubrania —i w prawdziwej postaci wśród gapiów… Och!

Śmiała się. Wyraźnie jednak widziałem jej dolny bolesny trójkąt: dwie głębokie zmarszczki od kącików ust do nosa. Nie wiedzieć czemu te zmarszczki uprzytomniły mi: tamten, dwuwygięty, garbaty, skrzydłouchy —obejmował ją —taką… On…

Staram się zresztą w tej chwili zrekonstruować swoje ówczesne —nienormalne —odczucia. Teraz, gdy to piszę, jest dla mnie jasne, że wszystko było —jak być powinno: on, jak każdy uczciwy numer, ma równe prawo do uciech —byłoby niesprawiedliwością… No, przecież to jasne.

I śmiała się bardzo dziwnie i długo. Potem uważnie popatrzyła na mnie —do wnętrza.

— A najważniejsze —że jestem przy was zupełnie spokojna. Jesteście tak mili —o, jestem tego pewna, nawet wam w głowie nie postanie, żeby pójść do Opieki, donieść, że ja tu —piję likier, palę. Zachorujecie —albo będziecie zajęci —albo już sama nie wiem, co. Co więcej: jestem pewna, że zaraz napijecie się ze mną tej uroczej trucizny…

Co za bezczelny, szyderczy ton. Czułem wyraźnie: teraz znowu jej nienawidzę. Zresztą dlaczego „teraz”? Nienawidziłem jej przez cały czas.

Wlała sobie w usta pełne naczyńko zielonej trucizny, wstała i przeświecając różowością spod szafranu —zrobiła kilka kroków —stanęła za moim fotelem…

Nagle —ręka wokół mojej szyi —wargami w wargi… nie, jakoś jeszcze głębiej, jeszcze straszniej… Przysięgam, że było to dla mnie zupełne zaskoczenie i może tylko dlatego… Przecież nie mogłem —teraz doskonale rozumiem —nie mogłem sam pragnąć tego, co się potem stało.

Niemożliwie słodkie wargi (sądzę, że to był smak „likieru”) —i spłynął we mnie łyk palącej trucizny —jeszcze —i jeszcze… Oderwałem się od ziemi i koziołkując obłąkańczo jak niezależna planeta pomknąłem w dół, w dół —jakąś nieobliczalną orbitą…

Ciąg dalszy mogę opisać jedynie w przybliżeniu, przez bliższe czy dalsze analogie.

Dawniej nigdy mi to jakoś nie przyszło do głowy —ale to przecież fakt: tutaj na ziemi przez cały czas chodzimy nad ryczącym, purpurowym morzem ognia, kryjącym się tam —we wnętrzu ziemi… Nigdy się nad tym nie zastanawiamy. Gdyby zaś naraz ta cienka skorupa pod nogami zmieniła się w szkło, ujrzelibyśmy…

Zmieniłem się w szkło. Ujrzałem —w sobie, w środku.

Było nas dwóch. Ja —ten, co przedtem D-503, numer D-503, a drugi… Dawniej wysuwał tylko czasem swoje włochate łapy ciut ciut poza skorupę, teraz jednak wylazł cały, skorupa trzeszczała, zaraz rozleci się w kawałki i… i co wtedy?

Resztką sił chwytając się zbawczej słomki —poręczy fotela —spytałem, żeby usłyszeć samego siebie —tego, co przedtem:

— Gdzie… gdzieżeście zdobyli tę… tę truciznę?

— Ach, to! Po prostu pewien medyk, jeden z moich…

— „Z moich”? Jakich „moich”?

Ten drugi —nagle podskoczył —i ryknął:

— Nie pozwolę! Nie pozwolę, żeby ktokolwiek prócz mnie! Zabiję każdego, co… Bo ja was —ja was —-

Widziałem: schwycił ją brutalnie włochatymi łapami, rozdarł na niej cienki jedwab, wpił się zębami —pamiętam dokładnie: właśnie zębami.

Nie wiem, jak —I wymknęła się. I znowu —oczy powleczone tą przeklętą, nieprzeniknioną zasłoną —stała, oparta plecami o szafę i słuchała mnie.

Pamiętam: byłem na podłodze, obejmowałem jej nogi, całowałem kolana. Błagałem: „Teraz —zaraz —natychmiast”…

Ostre zęby —ostry, kpiący trójkąt brwi. Schyliła się, w milczeniu odpięła moją blaszkę.

— „Tak! Tak, kochana —kochana!” —zacząłem pospiesznie ściągać z siebie junifę. Ale I —nadal bez słowa —podsunęła mi pod nos zegarek na mojej blaszce. Brakowało pięciu minut do 22.30.

Ochłonąłem. Wiedziałem, co to znaczy —pokazać się na ulicy po 22.30. Całe moje szaleństwo —jakby wiatr zdmuchnął. Znowu stałem się sobą. Jedno było dla mnie jasne: nienawidzę jej, nienawidzę, nienawidzę!

Bez pożegnania, na nic się nie oglądając —wypadłem z pokoju. Byle jak, w biegu, przyczepiając blaszkę, po schodach —zapasowymi schodami —(bałem się, że spotkam kogoś w windzie) —wybiegłem na pustą aleję.

Wszystko było na miejscu —proste, zwyczajne, prawidłowe: szklane, jaśniejące światłami domy, blade szklane niebo, nieruchoma, zielonkawa noc. Ale pod tym spokojnym, chłodnym szkłem —wrzało coś opętańczego, purpurowo, włochato. A ja pędziłem bez tchu —żeby się nie spóźnić.

Nagle poczułem, że blaszka, przyczepiona w pośpiechu, odpada —odpadła, brzęknęła na szklanym trotuarze. Schyliłem się, żeby podnieść —i w sekundzie ciszy: czyjś tupot za mną:. Obejrzałem się: zza węgła wyłoniło się coś małego, zgiętego. Tak mi się przynajmniej wtedy wydało.

Pędziłem co sił w nogach —tylko w uszach gwizdało. Przed wejściem zatrzymałem się: na zegarku brakowało minuty do 22.30. Nasłuchiwałem: za mną nikogo. Wszystko to była z pewnością niedorzeczna fantazja, działanie trucizny.

Noc była torturą. Łóżko pode mną unosiło się, opadało i znów unosiło —płynęło po sinusoidzie. Przekonywałem sam siebie: „Nocą numery obowiązane są spać, jest to taki sam obowiązek, jak praca w ciągu dnia. Jest to konieczne, aby móc pracować w dzień. Nie spać nocą —to przestępstwo…”. A jednak nie mogłem, nie mogłem.

Ginę. Nie jestem w stanie wypełnić moich obowiązków wobec Państwa Jedynego… Ja…

Notatka 11

Konspekt:
…NIE, NIE MOGĘ
NIECH ZOSTANIE TAK
BEZ KONSPEKTU

Wieczór. Lekka mgła. Niebo powleczone złocistomleczną tkaniną —nie widać: co tam dalej, wyżej. Starożytni wiedzieli, że tam w całym majestacie zasiada ich znudzony sceptyk —Bóg. My wiemy, że jest tam kryształowo niebieska, naga, nieprzyzwoita nicość. A ja sam teraz nie wiem, co tam jest: nazbyt wiele się dowiedziałem. Wiedza, absolutnie pewna swej nieomylności —to wiara. Żywiłem niezłomną wiarę w siebie, wierzyłem, że znam się na wylot. A tu masz —

Stoję przed lustrem. Pierwszy raz w życiu —właśnie tak: pierwszy raz w życiu —widzę siebie jasno, wyraźnie, świadomie —z osłupieniem patrzę na siebie jak na jakiegoś „niego”. Oto ja-on: czarne brwi wykreślone na prostej; między nimi —jak blizna —wertykalna zmarszczka (nie wiem, czy wcześniej też była). Stalowoszare oczy, otoczone cieniem bezsennej nocy; a pod tą stalą… jak się okazuje, nigdy nie wiedziałem, co tam jest pod spodem. „Stamtąd” (to „tam” jest jednocześnie tutaj i gdzieś nieskończenie daleko) —„stamtąd” patrzę na siebie —na niego i wiem: on —z brwiami wykreślonymi na prostej —to obcy, nieznajomy, spotkałem się z nim pierwszy raz w życiu. A ja prawdziwy, ja-nie-on…

Nie: kropka. Wszystko to bzdury, wszystkie te idiotyczne wrażenia to majaki, efekt wczorajszego zatrucia. Czym: łykiem zielonej trucizny —czy tamtą? Wszystko jedno. Notuję to tylko po to, by dowieść, na jak dziwaczne manowce może zabłąkać się rozum ludzki —tak przecież precyzyjny i przenikliwy. Ów rozum, który nawet tę nieskończoność, grozę starożytnych, potrafi podać w tak strawnej postaci dzięki…

Szczęk numeratora —i symboclass="underline" R-13. To nawet dobrze: samemu byłoby mi teraz…

W dwadzieścia minut później