Выбрать главу

Bliżej —oparła się o mnie ramieniem —jesteśmy jednym i tym samym, z niej przepływa we mnie —i wiem: tak trzeba! Wiem każdym fibrem, każdym włosem, każdym aż do bólu słodkim uderzeniem serca. Co za radość usłuchać tego —trzeba! Zapewne z równą radością opiłek żelaza, posłuszny bezwarunkowemu, ścisłemu prawu, przywiera do magnesu. Kamień rzucony w górę, po sekundzie wahania, na łeb na szyję spada w dół, na ziemię. Człowiek w agonii wreszcie wciąga ostatni haust powietrza i umiera.

Pamiętam: uśmiechnąłem się w roztargnieniu i ni w pięć, ni w dziewięć:

— Mgła… Bardzo.

— Ty lubisz mgłę?

To starożytne, dawno zapomniane „ty”, „ty” pana do niewolnika —przeniknęło mnie ostro, powolnie: tak, jestem niewolnikiem, i tak —też trzeba, tak też dobrze.

— Tak, dobrze… —powiedziałem głośno do siebie. A potem do niej: —Nienawidzę mgły. Boję się mgły.

— Czyli lubisz. Boisz się —bo to silniejsze od ciebie, nienawidzisz —bo się boisz, kochasz —bo nie możesz zmusić do posłuchu. Przecież kochać można tylko to, co nieposłuszne.

Tak, właśnie tak. I właśnie dlatego —właśnie dlatego ja…

Szliśmy we dwoje —jedno. Gdzieś w oddaleniu za mgłą ledwie słyszalnie dzwoniło słońce, wszystko wzbierało sprężystością, barwą perłową, złotą, różową, czerwoną. Cały świat —to jedna nieobjęta kobieta, a my —w jej wnętrzu, w łonie, jeszcze nie narodzeni, radośnie dojrzewamy. I jest dla mnie jasne, niewzruszenie jasne: wszystko —dla mnie: słońce, mgła, różowa, złota, dla mnie…

Nie pytałem, dokąd idziemy. Wszystko jedno: byle iść, iść, dojrzewać, wzbierać coraz sprężyściej —-

— No, jesteśmy… —I zatrzymała się przed drzwiami. —Dzisiaj ma tu dyżur właśnie jeden… Mówiłam o nim wtedy, w Domu Starożytności.

Z daleka, samymi oczami, chroniąc to, co dojrzewało —przeczytałem wywieszkę: „Urząd Medycyny”. Zrozumiałem wszystko.

Szklany pokój pełen złotej mgły. Szklane sufity z kolorowymi butlami, bańkami. Druty. Niebieskawe iskry w lampach.

Człowiek —cieniusieńki. Jak wycięty z papieru, z którejkolwiek strony spojrzeć —sam tylko profil, wyraziście zaostrzony: połyskliwy skalpel —nos, nożyce —usta.

Nie słyszałem, co mówiła do niego I: patrzyłem, jak mówiła —i czułem: uśmiecham się błogo, niepowstrzymanie. Błysnęły ostrzem usta-nożyce, lekarz powiedział:

— Tak, tak. Rozumiem. Najniebezpieczniejsza ze wszystkich chorób —nie znam bardziej niebezpiecznej… —uśmiechnął się, cieniusieńką papierową ręką szybko coś napisał, podał kartkę I; napisał —podał mnie.

Były to zaświadczenia, że jesteśmy chorzy, że nie możemy stawić się do pracy. Okradałem z mej pracy Państwo Jedyne, ja —złodziej, ja —łotr spod Maszyny Dobroczyńcy. Ale to dla mnie —dalekie, obojętne, jak w książce… Wziąłem karteluszek nie wahając się ani chwili; ja —moje oczy, usta, ręce —wiedziałem: tak trzeba.

Na rogu, w prawie pustym garażu, wypożyczyliśmy aero i znowu, tak samo jak wtedy, siadła za sterami, przesunęła dźwignię na „start”, oderwaliśmy się od ziemi, popłynęli. A za nami wszystko razem: różowozłota mgła; słońce; skalpelowocienki profil lekarza, nagle taki kochany i bliski. Przedtem —wszystko wokół słońca; teraz wiedziałem, wszystko wokół mnie —z wolna, błogo, z przymkniętymi oczami…

Staruszka w bramie Domu Starożytności. Usta miłe, zarosłe, z promieniami-zmarszczkami. Pewnie zarastały przez te wszystkie dni —dopiero teraz otworzyły się, uśmiechnęły.

— Aaa, psotnico! Żebyś choć chwilkę popracowała jak wszyscy —nie! No, dobrze, dobrze! Jakby co —przybiegnę, powiem…

Zamknęły się ciężkie, skrzypiące, nieprzejrzyste drzwi i natychmiast z bólem otwarło się serce: szeroko — jeszcze szerzej — na oścież. Jej wargi —moje, piłem, piłem, odrywałem się, w milczeniu wpatrywałem się w oczy rozwarte przede mną —i znowu…

Półmrok pokojów, błękit, szafranowa żółtość, ciemnozielony safian, złoty uśmiech Buddy, lśnienie luster. I —mój stary sen, taki teraz zrozumiały: wszystko wezbrało złocistoróżowym sokiem, zaraz wystąpi z brzegów, tryśnie —-

Dojrzało. I w sposób nieuchronnie konieczny, jak żelazo i magnes, ze słodką pokorą wobec ścisłego, niewzruszonego prawa —wpłynąłem w nią. Nie było różowego talonu, nie było kalkulacji, nie było Państwa, nie było mnie. Były tylko tkliwo-ostre, zaciśnięte zęby, były złote oczy szeroko rozwarte przede mną —a przez nie powoli wchodziłem do wnętrza, coraz głębiej. I cisza —tylko w rogu —o tysiące mil —kapią krople w umywalce i ja —to wszechświat, a od kropli do kropli —ery, epoki…

Narzuciwszy na siebie junifę pochyliłem się nad I —i oczami wchłaniałem ją w siebie po raz ostatni.

— Wiedziałam… Wiedziałam, że ty… —powiedziała bardzo cicho. Podniosła się szybko, włożyła junifę i zwykły swój ostry uśmiech-ukąszenie.

— No, cóż, upadły aniele. Już po was. Co, nie boicie się? To do widzenia! Powrót pojedynczo. Więc?

Otworzyła lustrzane drzwi wmontowane w ściankę szafy; przez ramię —na mnie, czekała. Wyszedłem posłusznie. Ledwie jednak przestąpiła próg —nagle pojąłem, że trzeba, że ona musi przytulić się do mnie ramieniem —tylko na sekundę ramieniem, nic więcej.

Rzuciłem się z powrotem —do pokoju, gdzie ona (prawdopodobnie) jeszcze dopinała junifę przed lustrem, wpadłem —i zatrzymałem się. Oto —widzę jasno —jeszcze kołysze się staroświeckie kółeczko na kluczyku w drzwiach szafy, a I —nie ma. Wyjść nigdzie nie mogła —wyjście z pokoju jest tylko jedno —a przecież jej nie ma. Szperałem wszędzie, nawet otworzyłem szafę i obmacałem starożytne pstrokate suknie: jak kamień w wodę…

Głupio mi jakoś, moi planetarni czytelnicy, opowiadać wam o tej zupełnie niewiarygodnej przygodzie. Ale co począć, skoro rzecz tak się właśnie miała. Lecz czy ten dzień od samego rana nie był pełen nieprawdopodobieństw, czy wszystko nie było podobne do jakiejś tam starożytnej choroby snów? A skoro tak —czy to nie wszystko jedno: o jedną niedorzeczność mniej czy więcej? Poza tym jestem pewien: wcześniej czy później każdą niedorzeczność uda mi się zamknąć w jakimś sylogizmie. To mnie uspokaja, mam nadzieję, że uspokoi również was.

… Jaka pełnia! Żebyście tylko wiedzieli, jaką pełnię mam w sobie!

Notatka 14

Konspekt:
„MOJ”
NIE WOLNO
ZIMNA PODŁOGA

Ciągle jeszcze o tym, co wczoraj. Godzinę osobistą przed snem miałem zajętą i nie mogłem zanotować wczoraj. Ale wszystko to we mnie —wyryte głęboko i dlatego zwłaszcza —pewnie na zawsze —ta niemożliwie zimna podłoga…

Wieczorem miała do mnie przyjść O —to był jej dzień.

Zszedłem do dyżurnego —odebrać pozwolenie na zasłony.

— Co się z wami dzieje —zapytał dyżurny —wyglądacie dzisiaj…

— Jestem… Jestem chory…

To rzeczywiście była prawda: jasne, że jestem chory. To wszystko choroba. I w tym momencie przypomniało mi się: tak, przecież zaświadczenie… Sięgnąłem do kieszeni —o, szeleści. Czyli —to wszystko było, wszystko naprawdę było…

Podałem papierek dyżurnemu. Czułem, jak mi płoną policzki, nie patrząc widziałem: dyżurny przygląda mi się ze zdziwieniem…

Wreszcie —21.30. W pokoju po lewej —opuszczono zasłony. W pokoju po prawej —widzę sąsiada: nad książką —jego guzowata, cała w kępkach włosów łysina i czoło —ogromna żółta parabola. Chodzę, chodzę jak straceniec: jak ja teraz —po tym wszystkim z nią, z O? A z prawej —wyraźnie czuję na sobie wzrok, rozróżniam każdą zmarszczkę na czole —szeregi żółtych, nieczytelnych linijek; i nie wiem czemu —zdaje mi się —te linijki mówią o mnie.