Выбрать главу

Za kwadrans 22 w moim pokoju —radosny różowy wir, nierozerwalny pierścień różowych ramion wokół mojej szyi. I nagle czuję: pierścień coraz słabszy, coraz słabszy —rozerwał się —ręce opadły…

— Jesteście jakiś inny, nie jak dawniej, nie mój!

— Co za zwariowana terminologia: „mój”. Nigdy nie byłem… —i tu mnie zatkało: przyszło mi na myśl —dawniej nie byłem, zgoda, ale teraz… przecież teraz żyję nie w naszym rozumnym świecie, ale w starożytności, w malignie, w świecie pierwiastków z minus jeden.

Opadają zasłony. Tam, za ścianą po prawej, sąsiadowi spada książka ze stołu na podłogę, w ostatniej, przelotnej wąskiej szczelinie między storą a podłogą —widzę: żółta ręka złapała książkę, a we mnie: gdybyż tak ze wszystkich sił uchwycić się tej ręki…

— Myślałam —chciałam się dzisiaj spotkać z wami na spacerze. Mam dużo —muszę wam tak dużo…

Miła, biedna O! Różowe usta —różowy półksiężyc różkami w dół. Ale przecież nie mogę jej opowiedzieć wszystkiego, co się zdarzyło —choćby dlatego, że to by ją uczyniło współwinną moich zbrodni; przecież wiem, że nie znajdzie dość sił, żeby pójść do Opieki, a zatem —-

O leżała. Całowałem ją bez pośpiechu. Całowałem jej naiwną pulchną fałdkę na nadgarstku, niebieskie oczy były zamknięte, różowy półksiężyc pomału rozkwitał, rozwijał się —i całowałem ją całą.

Aż tu naraz czuję jasno: wszystko we mnie spustoszone, zabrane. Nie mogę, nie wolno. Trzeba —a nie wolno. Od razu mi wargi zmartwiały…

Różowy półksiężyc zadrżał, zmierzchnął, skurczył się. O naciągnęła na siebie kołdrę, owinęła się —twarzą w poduszkę…

Siedziałem na podłodze przy łóżku —ależ ta podłoga rozpaczliwie zimna! —siedziałem w milczeniu. Straceńcze zimno z dołu —coraz wyżej, wyżej. Prawdopodobnie takie samo milczące zimno panuje tam, w granatowych, niemych przestrzeniach międzyplanetarnych.

— Proszę zrozumieć: nie chciałem… —wymamrotałem… —Ja całym sercem…

— To prawda: ja —ten prawdziwy —nie chciałem. A jednak: jakimi słowami jej powiedzieć. Jak jej wyjaśnić, że żelazo nie chciało, ale prawo —nieuniknione, ścisłe —-

O oderwała twarz od poduszek i nie otwierając oczu powiedziała:

— Proszę wyjść —ale przez łzy wyszło jej „Proszę wyńć” —i nie wiedzieć czemu ten idiotyczny szczegół zapadł mi w pamięć.

Przejęty zimnem do szpiku, drętwiejąc, wyszedłem na korytarz. Tam za szybą —lekki, ledwie dostrzegalny dymek mgły. Przed nocą pewnie znowu opadnie, zgęstnieje na dobre. Co będzie w nocy?

O bez słowa prześlizgnęła się obok, do windy —stuknęły drzwi.

— Jedną chwileczkę —krzyknąłem: strach mnie obleciał.

Ale winda już łoskotała niżej, niżej, niżej…

Odebrała mi R.

Odebrała mi O.

A jednak, a jednak…

Notatka 15

Konspekt:
DZWON
LUSTRZANE MORZE
MUSZĘ WIECZNIE PŁONĄĆ

Ledwie wszedłem na pochylnie, gdzie budujemy Integral — z naprzeciwka Drugi Konstruktor. Twarz ma jak zawsze: okrągłą, biała, fajansową —talerz, no i odzywa się — podtyka na talerzu jakiś taki niemożliwie smakowity kąsek:

— Wy tu sobie pozwalacie na choroby, a tu bez was, bez kierownictwa, wczoraj, że tak powiem —mieliśmy przygody.

— Przygody?

— Właśnie tak! Dzwonek, fajrant, zaczęliśmy wszystkich wypuszczać z pochylni —i wyobraźcie sobie: dyżurny przy wyjściu • złapał nienumerowanego człowieka. Pojąć nie mogę, jak on się tutaj przedostał. Odstawili go na Operacyjny. Tam już z kochasia wyciągną, co za jeden i po co… (uśmiech —smakowity).

Na Operacyjnym pracują nasi najlepsi i najbardziej doświadczeni lekarze, pod bezpośrednim kierownictwem samego Dobroczyńcy. Mają tam różne instrumenty, a przede wszystkim słynny Dzwon Gazowy. To właściwie prastare szkolne doświadczenie: mysz wsadzona pod szklany klosz; wysysane powietrze rozrzedza się pod kloszem coraz bardziej… no i tak dalej… Tyle, że Dzwon Gazowy jest, rzecz jasna, aparatem znacznie doskonalszym —z zastosowaniem różnych gazów, a poza tym —tu już, oczywiście, nie chodzi o znęcanie się nad malutkim bezbronnym stworzonkiem, tu cel jest szlachetny —troska o bezpieczeństwo Państwa Jedynego, innymi słowy —o szczęście milionów. Mniej więcej pięć stuleci temu, kiedy Operacyjny dopiero rozpoczynał swoją działalność, znaleźli się głupcy, którzy porównywali nasz Oddział Operacyjny ze starożytną inkwizycją, ale to przecież równie idiotyczne, co zestawienie chirurga zajmującego się tracheotomią z jakimś łamignatem czyhającym na gościńcu: obaj mogą mieć w ręku taki sam nóż, obaj mogą robić to samo —podrzynać gardło żywemu człowiekowi. Ale przecież jeden —to dobroczyńca, drugi —zbrodniarz. Jeden ze znakiem +, drugi ze znakiem –…

Wszystko to aż nazbyt jasne, wszystko w ułamku sekundy, jeden obrót maszyny logicznej, i natychmiast ząbki zahaczyły się o minus —i już co innego na wierzchu: jeszcze kołysze się kółeczko w szafie. Drzwi najwyraźniej dopiero co zatrzaśnięte —a jej, I, nie ma: znikła. Tego maszyna ani rusz nie mogła przerobić. Sen? Przecież dotąd jeszcze czuję: niepojęty słodki ból w prawym ramieniu —przytulona do prawego ramienia I —obok mnie we mgle. „Ty lubisz mgłę?” Tak, mgłę też… kocham wszystko, a wszystko to —sprężyste, nowe, zadziwiające —i jak to dobrze…

— To dobrze —powiedziałem na głos.

— Dobrze? —okrągło wybałuszyły się fajansowe oczy. —Jak to, co w tym dobrego? Jeżeli nienumerowany przechytrzył… widać, oni są wszędzie, dookoła, cały czas, są tutaj, są —przy Integralu, oni…

— Ale jacy oni?

— Skąd mam wiedzieć —jacy. Ale ich czuję —rozumiecie? Cały czas.

— A słyszeliście: podobno wynaleźli jakąś operację —amputacja wyobraźni? (Faktycznie słyszałem o czymś takim w ostatnich dniach.)

— No, wiem. Co to ma do rzeczy?

— To ma do rzeczy, że ja na waszym miejscu poddałbym się takiej operacji.

Na talerzu ukształtowało się coś kwaśnego jak cytryna. Miły —poczuł się obrażony aluzją do wyobraźni, jaką mógłby przypadkiem posiadać… Cóż zresztą: tydzień temu —prawdopodobnie ja też bym się obraził. A teraz —teraz nie: bo wiem, co mi jest —jestem chory. I jeszcze jedno wiem —nie mam ochoty wyzdrowieć. Nie chce mi się i już. Po szklanych stopniach weszliśmy na górę. Wszystko —w dole pod nami —jak na dłoni…

Wy, którzy czytacie te notatki —bądźcie sobie, kim tam chcecie —macie nad sobą słońce. A jeżeli bylibyście kiedyś chorzy, tak jak ja teraz —wiecie, jakie bywa —jakie może być —słońce rankiem, znacie to różowe, przezroczyste, ciepłe złoto. I samo powietrze —leciutko różowe, i w ogóle wszystko przesycone jest delikatną słoneczną krwią, wszystko —żywe: żywe i miękkie —kamienie; żywe i ciepłe —żelazo: żywi i uśmiechnięci co do jednego —ludzie. Zdarzyć się może, że po godzinie wszystko zniknie, w ciągu godziny —wysączy się różowa krew, ale na razie —wszystko żyje. I widzę: coś pulsuje i przelewa się w szklanych sokach Integralu; widzę: Integral rozmyśla o swojej wielkiej i strasznej przyszłości, o ciężkim brzemieniu bezwarunkowego szczęścia, które stąd uniesie wzwyż, do was niewiadomych, do was, którzy wiecznie szukacie i nigdy nie znajdujecie. Znajdziecie, będziecie szczęśliwi —szczęście jest waszym obowiązkiem i nie będziecie na nie długo czekać.