Kadłub Integralu jest prawie gotów: elegancka, wydłużona elipsoida z naszego szkła —wiecznego jak złoto, giętkiego jak stal. Widziałem: od wewnątrz mocowano u szklanego tułowia poprzeczne żebra —wręgi —i podłużne —wzdłużniki; na rufie montowano podstawę gigantycznego silnika rakietowego. Co 3 sekundy —eksplozja; co 3 sekundy potężny ogon Integralu będzie wyrzucał płomienie i gazy w przestrzeń kosmiczną —i będzie pędził, pędził —ognisty Tamerlan szczęścia…
Widziałem: podług Taylora, miarowo i szybko, w takt, jak tryby jednej ogromnej maszyny zginali się, rozginali, obracali w dole ludzie. W rękach błyskały im rurki: ogniem cięli, ogniem spajali szklane ścianki, kątowniki, wręgi, poszycie. Po szklanych szynach powoli toczyły się przezroczyste szklane straszydła-dźwigi i tak jak ludzie posłusznie obracały się, zginały, podawały do wnętrza, do łona Integralu swoje ładunki. To właśnie byli sami ludzie: uczłowieczeni, doskonali. Było to najwyższe, wzniosłe piękno, harmonia, muzyka… Szybciej —na dół, do nich, z nimi!
I oto —ramię przy ramieniu, stopiony z nimi, ogarnięty stalowym rytmem… Miarowe ruchy: sprężyście okrągłe, rumiane policzki; czoła lustrzane, nie zamroczone szaleństwem myśli. Płynąłem przez lustrzane morze. Odpoczywałem.
Aż tu jeden —zagadnął mnie pogodnie:
— No, jak: dzisiaj lepiej?
— Co lepiej?
— No, wczoraj was nie było. Jużeśmy myśleli, że co złego… —czoło jaśnieje, uśmiech —dziecięcy, niewinny.
Krew mi napłynęła do twarzy. Nie mogłem —nie mogłem skłamać tym oczom. Milczałem, pogrążałem się…
Z góry, jaśniejąc krągłą białością, zajrzało przez luk fajansowe oblicze.
— Halo D-503! Pozwólcie no tutaj! Myśmy tu, rozumiecie, zeszwejsowali ramę z konsolami, ale na stykach obciążenie rośnie nam do kwadratu.
Nie czekając, aż skończy mówić, z pośpiechem zacząłem się wspinać do niego na górę —haniebnie ratowałem się ucieczką. Nie miałem siły podnieść wzroku —ćmiło się w oczach od migocących szklanych stopni pod nogami, a co stopień —coraz beznadziejniej: nie dla mnie tu miejsce —zbrodniarza, zatrutego. Nigdy już nie dane mi będzie włączyć się w precyzyjny rytm mechanizmu, płynąć po lustrzano-pogodnym morzu. Wiecznie muszę płonąć, miotać się, szukać kąta, w który można by wbić oczy —wiecznie, aż nareszcie znajdę siły, by pójść i —-
I lodowata iskra —na wskroś: ja —w porządku, ja —wszystko jedno; ale przecież trzeba też będzie o niej, i ją też…
Wylazłem przez luk na pokład i stanąłem: nie wiem, gdzie teraz, nie wiem, po co tu przyszedłem. Spojrzałem w górę. Tam matowo unosiło się umęczone południem słońce. W dole —Integral, szaroszklany, martwy. Różowa krew wyciekła i stało się dla mnie jasne, że wszystko to jedynie produkt mojej wyobraźni, że wszystko zostało po dawnemu, ale zarazem było też jasne…
— Co z wami, 503, ogłuchliście czy co? Wołam, wołam… Co jest? —to Drugi Konstruktor —nad samym moim uchem: pewnie wrzeszczy od dawna.
Co ze mną? Straciłem ster. Motor huczy na pełnym gazie, aero drży i pędzi, a steru nie ma —i nie wiem, dokąd tak pędzę: w dół i zaraz o ziemię, czy w górę —i w słońce, w ogień…
Notatka 16
Paru dni nie zanotowałem. Nie wiem, ilu: wszystkie dni —jak jeden. Wszystkie dni —jednego koloru —żółtego, jak wysuszony, wypalony piasek, i ani kawałka cienia, ani kropli wody, tylko bez końca żółty piasek. Nie mogę bez niej —a ona, odkąd w niepojęty sposób znikła wtedy w Domu Starożytności…
Od tamtej pory widziałem ją tylko raz na spacerze. Dwa, trzy, cztery dni temu —nie wiem: wszystkie dni —jak jeden. Mignęła mi, na sekundę zapełniła sobą żółty, pusty świat z nią pod rękę —sięgał jej do ramienia —dwojaki S i papierowocienki doktor, i ktoś czwarty —w pamięci zostały tylko palce: wylatywały z rękawów junify jak wiązki promieni —niezwykle cienkie, białe, długie. I uniosła rękę —pomachała mi; nad głową S —nachyliła się do tamtego z palcami-promieniami. Dosłyszałem słowo Integral wszyscy czworo obejrzeli się w moją stronę; i znów zgubili się w szarobłękitnym niebie, i znowu —żółta, wysuszona droga.
Wieczorem owego dnia miała różowy bilet na mnie. Stałem przed numeratorem —i z czułością, nienawiścią błagałem go, żeby szczęknął, żeby szybciej w białym wykroju pojawiło się: I-330. Trzaskały drzwi, wychodziły z windy blade, wysokie, różowe, smagłe: dookoła opadały zasłony. Jej nie było. Nie przyszła.
I może właśnie w tej chwili, punktualnie o 22, kiedy to piszę —z zamkniętymi oczami tak samo tuli się do kogoś, opiera o niego ramieniem i pyta tak samo: „Lubisz? Kochasz?” Kogo? Który to? Ten z promieniami-palcami, czy R chlapiący obfitymi wargami? Czy S?
S… Dlaczego ciągle słyszę koło siebie jego płaskie, chlupiące jak po kałużach kroki? Dlaczego jest ciągle przy mnie —jak cień? Z przodu, z boku, z tyłu, szarobłękitny, dwuwymiarowy cień: przechodzą po nim, depczą po nim, a on —wciąż jest tutaj, obok, uwiązany niewidzialną pępowiną. Może ta pępowina to ona, I? A może oni, z Opieki, już wiedzą, że ja…
Gdyby tak powiedziano wam: wasz cień was widzi, przez cały czas widzi. Rozumiecie? Nagle —macie dziwne uczucie: ręce obce, przeszkadzają; przyłapuję się na tym, że idiotycznie, nie do taktu z krokami, wymachuję rękoma. Albo naraz —trzeba się natychmiast obejrzeć, a tu ani rusz, obejrzeć się nie sposób, szyja —skuta. I uciekam, uciekam coraz szybciej, i czuję plecami: coraz szybciej za mną mój cień, i nigdzie, nigdzie przed nim…
W swoim pokoju —nareszcie sam. Tu znów co innego: telefon. Znowu chwytam słuchawkę: „Tak, I-330 poproszę” I znowu w słuchawce —cichy szmer, czyjeś kroki w korytarzu —obok drzwi jej pokoju, i milczenie… Rzucam słuchawkę —i nie mogę, me mogę dłużej. Prędzej, tam —do niej.
To było wczoraj. Popędziłem tam i przez bitą godzinę, od 16 do 17, włóczyłem się pod jej domem. Obok mnie, szeregami, numery. Tysiące nóg uderzały do taktu, miliononogi lewiatan płynął obok, kołysząc się. A ja —samotny, wyrzucony przez burzę na bezludną wyspę, szukam, szukani oczyma czegoś wśród szarobłękitnych fal.
Już zaraz skądś —ostro kpiący kąt brwi uniesionych ku skroniom, i ciemne okna oczu, a tam, wewnątrz —płonie kominek, poruszają się cienie. I ja prosto do środka, tam powiem jej „ty” —koniecznie „ty”: „Ty przecież wiesz —nie mogę bez ciebie. Więc dlaczego?”.
Ale ona —milczy. Nagle słyszę ciszę, nagle słyszę —Wytwórnia Muzyczna i domyślam się: już po 17, wszyscy się dawno rozeszli, jestem —samotny, jestem —spóźniony. Dokoła —szklana, zalana żółtym słońcem pustynia. Widzę: jak w wodzie —w szklanej gładziźnie —zawieszone do góry nogami, odwrócone, lśniące ściany, i odwrotnie, szyderczo, do góry nogami zawieszony jestem ja.
Muszę jak najszybciej, natychmiast —do Urzędu Medycyny po zaświadczenie o chorobie, inaczej wezmą mnie i — — A może to zresztą będzie nawet lepiej. Zostać tu i czekać spokojnie, aż zauważą, odstawią na Operacyjny —raz skończyć ze wszystkim, od razu wszystko odpokutować.
Lekki szelest i przede mną —dwuwygięty cień. Nie patrząc czułem, jak szybko wwierciły się we mnie dwa szarostalowe świdry, uśmiechnąłem się zebrawszy resztkę sił i powiedziałem —coś musiałem powiedzieć:
— Muszę… muszę do Urzędu Medycyny.
— Więc o co chodzi? Dlaczego stoicie tutaj?
Idiotycznie odwrócony, powieszony za nogi —milczałem, płonąc ze wstydu.
— Proszę za mną —surowo powiedział S.
Ruszyłem pokornie, wymachując zbędnymi, obcymi rękami. Nie mogłem podnieść oczu, cały czas kroczyłem w wariackim, odwróconym głową na dół —świecie: jakieś tam maszyny —podstawą do góry i antypodycznie przyklejeni nogami do sufitu ludzie, a jeszcze niżej —niebo okute grubym szkłem nawierzchni. Pamiętam: najgorsze było to, że ostatni raz w życiu widziałem wszystko właśnie tak, do góry nogami, a nie naprawdę. Ale nie mogłem podnieść oczu.
Zatrzymaliśmy się. Przede mną —stopnie. Jeden krok —i zobaczę: postaci w białych lekarskich fartuchach, ogromny, niemy Dzwon…
Na siłę, jakimś śrubowym napędem oderwałem wreszcie wzrok od szkła pod nogami —i nagle prosto w twarz bryznęły mi złote litery „Medycyny”… Dlaczego przyprowadził mnie tutaj, a nie na Operacyjny, dlaczego mnie oszczędził —o tym w tamtej chwili w ogóle nie pomyślałem: jednym susem —kilka stopni naraz, zatrzasnąłem za sobą drzwi —i odetchnąłem. Tak: jakbym od samego rana nie oddychał, jakby serce nie biło —dopiero teraz odetchnąłem po raz pierwszy, dopiero teraz otwarła się śluza w piersi…
Dwóch: jeden —króciutki, balaskonogi —oczyma, jak na rogi, podrzucał pacjentów, i drugi —cieniutkie, połyskliwe usta-nożyce, nos-skalpel… Ten sam.
Rzuciłem się do niego jak do kogoś najbliższego, prosto na ostrza —coś tam o bezsenności, snach, cieniu, żółtym świetle. Usta-nożyce połyskiwały, uśmiechały się.
— Źle z wami! Widocznie wytworzyła się wam dusza.
Dusza? To dziwne, starożytne, dawno zapomniane słowo. Mawiało się kiedyś „z duszą na ramieniu”, „bezdusznie”, „wkładać w coś duszę”, ale dusza —-
— To… bardzo niebezpieczne? —wybełkotałem.
— Nieuleczalne —ucięły nożyce.
— Ale… właściwie na czym to polega? Jakoś nie… nie mogę sobie wyobrazić.
— Widzicie… Jakby to wam… Jesteście przecież matematykiem?
— Tak.
— No, więc —płaszczyzna, powierzchnia, o, takie lustro. A na powierzchni, widzicie, my dwaj —o, mrużymy oczy przed słońcem, i ta niebieska iskra elektryczna w żarówce, o, tam —mignął cień aero. Tylko na powierzchni, tylko na sekundę. Ale proszę sobie wyobrazić —jakiś ogień nagle roztopił tę nieprzeniknioną powierzchnię i nic się już po niej nie ślizga —wszystko przenika tam, do środka, w ten lustrzany świat, do którego w dzieciństwie zaglądamy z ciekawością —zapewniam was, dzieci wcale nie są takie głupie. Płaszczyzna stała się objętością, ciałem, światem, i oto wewnątrz lustra —wewnątrz was —słońce, i wir od śmigła aero, i wasze drżące usta, i czyjeś tam jeszcze. Rozumiecie: zimne lustro odbija, odrzuca, a to —wchłania, i wszystko zostawia ślad —na zawsze. Ledwie dostrzegalna zmarszczka na czyjejś twarzy —już na zawsze zostaje w was; usłyszeliście: w ciszy spadła kropla —słyszycie to również teraz…
— Tak, tak, rzeczywiście —złapałem go za rękę. Właśnie słyszałem: z kranu umywalki —krople powoli kapią w głąb ciszy. I wiedziałem —to na zawsze. Dobrze. Ale skąd nagle dusza? Nie było, nie było —a tu masz… Dlaczego nikt nie ma, tylko ja…
Jeszcze mocniej uczepiłem się papierowej ręki: bałem się stracić koło ratunkowe.
— Dlaczego? A dlaczego nie macie piór ani skrzydeł —zaledwie kości łopatek —fundament pod skrzydła? Dlatego, że skrzydła są już niepotrzebne —jest aero, skrzydła by tylko przeszkadzały. Skrzydła są —żeby latać, a my już nie mamy gdzie: dolecieliśmy, znaleźliśmy. Czyż nie?
Niepewnie kiwnąłem głową. Spojrzał na mnie, roześmiał się ostro, lancetem. Tamten drugi usłyszał, balaskowato przyczłapał ze swojego gabinetu, pczyma podrzucił na rogi mojego cienkiego doktora, podrzucił mnie.
— O co chodzi? Jak to: dusza? Dusza, mówicie? Co za licho! W ten sposób niedługo do cholery dojdziemy. Mówiłem wam (na rogi cienkiego) —mówiłem wam: trzeba wszystkim —wszystkim wyobraźnię… Amputować wyobraźnię. Tylko chirurgia, tutaj tylko i wyłącznie chirurgia…
Nałożył ogromne rentgenowskie okulary, długo chodził dookoła i wpatrywał się —przez kościec czaszki —w mój mózg, zapisywał coś w notesie.
— Nadzwyczaj ciekawe, nadzwyczaj! Słuchajcie: a czy nie zgodzilibyście się… zakonserwować? To byłoby dla Państwa Jedynego nadzwyczaj… To by nam pomogło zapobiec epidemii… Jeżeli nie macie, oczywiście, szczególnych podstaw…
— Widzicie —powiedział ten mój —numer D-503 jest konstruktorem Integralu, jestem więc pewien —to by naruszyło…
— A —wymamlał tamtem i pobalaskował z powrotem do swego gabinetu.
Zostaliśmy we dwóch. Papierowa ręka lekko, pieszczotliwie opadła na moją dłoń, sprofilowana twarz nachyliła się ku mnie blisko, szepnął:
— W sekrecie wam powiem —to nie tylko wy. Mój kolega nie przypadkiem mówi o epidemii. Przypomnijcie sobie, czyście sami nie spotkali u kogoś czegoś podobnego —bardzo podobnego, bardzo bliskiego… —uważnie mi się przyjrzał.
Co on ma na myśli, kogo? Czyżby —-
— Słuchajcie —zerwałem się z krzesła. Ale on już głośno mówił o czym innym:
— … A na bezsenność, na te wasze sny —mogę wam doradzić jedno: jak najwięcej chodzić pieszo. Zaraz jutro z rana przespacerujcie się… Chociażby do Domu Starożytności.
Znowu przekłuł mnie oczami, uśmiechnął się cienko. Wydawało mi się —zupełnie wyraźnie zobaczyłem owinięte w cienką materię tego uśmiechu —słowo —literę —imię, jedyne na świecie imię… Czy też to znowu tylko wyobraźnia?
Ledwie zdołałem się doczekać, aż wypisze mi zaświadczenie o chorobie —na dziś i na jutro, znowu w milczeniu mocno uścisnąłem mu rękę i wybiegłem na dwór.
Serce —lekkie, szybkie jak aero, unosiło, unosiło mnie w górę. Wiedziałem: jutro —jakaś radość. Jaka?