Выбрать главу

Muszę jak najszybciej, natychmiast —do Urzędu Medycyny po zaświadczenie o chorobie, inaczej wezmą mnie i — — A może to zresztą będzie nawet lepiej. Zostać tu i czekać spokojnie, aż zauważą, odstawią na Operacyjny —raz skończyć ze wszystkim, od razu wszystko odpokutować.

Lekki szelest i przede mną —dwuwygięty cień. Nie patrząc czułem, jak szybko wwierciły się we mnie dwa szarostalowe świdry, uśmiechnąłem się zebrawszy resztkę sił i powiedziałem —coś musiałem powiedzieć:

— Muszę… muszę do Urzędu Medycyny.

— Więc o co chodzi? Dlaczego stoicie tutaj?

Idiotycznie odwrócony, powieszony za nogi —milczałem, płonąc ze wstydu.

— Proszę za mną —surowo powiedział S.

Ruszyłem pokornie, wymachując zbędnymi, obcymi rękami. Nie mogłem podnieść oczu, cały czas kroczyłem w wariackim, odwróconym głową na dół —świecie: jakieś tam maszyny —podstawą do góry i antypodycznie przyklejeni nogami do sufitu ludzie, a jeszcze niżej —niebo okute grubym szkłem nawierzchni. Pamiętam: najgorsze było to, że ostatni raz w życiu widziałem wszystko właśnie tak, do góry nogami, a nie naprawdę. Ale nie mogłem podnieść oczu.

Zatrzymaliśmy się. Przede mną —stopnie. Jeden krok —i zobaczę: postaci w białych lekarskich fartuchach, ogromny, niemy Dzwon…

Na siłę, jakimś śrubowym napędem oderwałem wreszcie wzrok od szkła pod nogami —i nagle prosto w twarz bryznęły mi złote litery „Medycyny”… Dlaczego przyprowadził mnie tutaj, a nie na Operacyjny, dlaczego mnie oszczędził —o tym w tamtej chwili w ogóle nie pomyślałem: jednym susem —kilka stopni naraz, zatrzasnąłem za sobą drzwi —i odetchnąłem. Tak: jakbym od samego rana nie oddychał, jakby serce nie biło —dopiero teraz odetchnąłem po raz pierwszy, dopiero teraz otwarła się śluza w piersi…

Dwóch: jeden —króciutki, balaskonogi —oczyma, jak na rogi, podrzucał pacjentów, i drugi —cieniutkie, połyskliwe usta-nożyce, nos-skalpel… Ten sam.

Rzuciłem się do niego jak do kogoś najbliższego, prosto na ostrza —coś tam o bezsenności, snach, cieniu, żółtym świetle. Usta-nożyce połyskiwały, uśmiechały się.

— Źle z wami! Widocznie wytworzyła się wam dusza.

Dusza? To dziwne, starożytne, dawno zapomniane słowo. Mawiało się kiedyś „z duszą na ramieniu”, „bezdusznie”, „wkładać w coś duszę”, ale dusza —-

— To… bardzo niebezpieczne? —wybełkotałem.

— Nieuleczalne —ucięły nożyce.

— Ale… właściwie na czym to polega? Jakoś nie… nie mogę sobie wyobrazić.

— Widzicie… Jakby to wam… Jesteście przecież matematykiem?

— Tak.

— No, więc —płaszczyzna, powierzchnia, o, takie lustro. A na powierzchni, widzicie, my dwaj —o, mrużymy oczy przed słońcem, i ta niebieska iskra elektryczna w żarówce, o, tam —mignął cień aero. Tylko na powierzchni, tylko na sekundę. Ale proszę sobie wyobrazić —jakiś ogień nagle roztopił tę nieprzeniknioną powierzchnię i nic się już po niej nie ślizga —wszystko przenika tam, do środka, w ten lustrzany świat, do którego w dzieciństwie zaglądamy z ciekawością —zapewniam was, dzieci wcale nie są takie głupie. Płaszczyzna stała się objętością, ciałem, światem, i oto wewnątrz lustra —wewnątrz was —słońce, i wir od śmigła aero, i wasze drżące usta, i czyjeś tam jeszcze. Rozumiecie: zimne lustro odbija, odrzuca, a to —wchłania, i wszystko zostawia ślad —na zawsze. Ledwie dostrzegalna zmarszczka na czyjejś twarzy —już na zawsze zostaje w was; usłyszeliście: w ciszy spadła kropla —słyszycie to również teraz…

— Tak, tak, rzeczywiście —złapałem go za rękę. Właśnie słyszałem: z kranu umywalki —krople powoli kapią w głąb ciszy. I wiedziałem —to na zawsze. Dobrze. Ale skąd nagle dusza? Nie było, nie było —a tu masz… Dlaczego nikt nie ma, tylko ja…

Jeszcze mocniej uczepiłem się papierowej ręki: bałem się stracić koło ratunkowe.

— Dlaczego? A dlaczego nie macie piór ani skrzydeł —zaledwie kości łopatek —fundament pod skrzydła? Dlatego, że skrzydła są już niepotrzebne —jest aero, skrzydła by tylko przeszkadzały. Skrzydła są —żeby latać, a my już nie mamy gdzie: dolecieliśmy, znaleźliśmy. Czyż nie?

Niepewnie kiwnąłem głową. Spojrzał na mnie, roześmiał się ostro, lancetem. Tamten drugi usłyszał, balaskowato przyczłapał ze swojego gabinetu, pczyma podrzucił na rogi mojego cienkiego doktora, podrzucił mnie.

— O co chodzi? Jak to: dusza? Dusza, mówicie? Co za licho! W ten sposób niedługo do cholery dojdziemy. Mówiłem wam (na rogi cienkiego) —mówiłem wam: trzeba wszystkim —wszystkim wyobraźnię… Amputować wyobraźnię. Tylko chirurgia, tutaj tylko i wyłącznie chirurgia…

Nałożył ogromne rentgenowskie okulary, długo chodził dookoła i wpatrywał się —przez kościec czaszki —w mój mózg, zapisywał coś w notesie.

— Nadzwyczaj ciekawe, nadzwyczaj! Słuchajcie: a czy nie zgodzilibyście się… zakonserwować? To byłoby dla Państwa Jedynego nadzwyczaj… To by nam pomogło zapobiec epidemii… Jeżeli nie macie, oczywiście, szczególnych podstaw…

— Widzicie —powiedział ten mój —numer D-503 jest konstruktorem Integralu, jestem więc pewien —to by naruszyło…

— A —wymamlał tamtem i pobalaskował z powrotem do swego gabinetu.

Zostaliśmy we dwóch. Papierowa ręka lekko, pieszczotliwie opadła na moją dłoń, sprofilowana twarz nachyliła się ku mnie blisko, szepnął:

— W sekrecie wam powiem —to nie tylko wy. Mój kolega nie przypadkiem mówi o epidemii. Przypomnijcie sobie, czyście sami nie spotkali u kogoś czegoś podobnego —bardzo podobnego, bardzo bliskiego… —uważnie mi się przyjrzał.

Co on ma na myśli, kogo? Czyżby —-

— Słuchajcie —zerwałem się z krzesła. Ale on już głośno mówił o czym innym:

— … A na bezsenność, na te wasze sny —mogę wam doradzić jedno: jak najwięcej chodzić pieszo. Zaraz jutro z rana przespacerujcie się… Chociażby do Domu Starożytności.

Znowu przekłuł mnie oczami, uśmiechnął się cienko. Wydawało mi się —zupełnie wyraźnie zobaczyłem owinięte w cienką materię tego uśmiechu —słowo —literę —imię, jedyne na świecie imię… Czy też to znowu tylko wyobraźnia?

Ledwie zdołałem się doczekać, aż wypisze mi zaświadczenie o chorobie —na dziś i na jutro, znowu w milczeniu mocno uścisnąłem mu rękę i wybiegłem na dwór.

Serce —lekkie, szybkie jak aero, unosiło, unosiło mnie w górę. Wiedziałem: jutro —jakaś radość. Jaka?

Notatka 17

Konspekt:
ZA SZKŁEM
UMARŁEM
KORYTARZE

Jestem w kropce, Wczoraj, właśnie wtedy, kiedy sądziłem, że wszystko się rozwikłało, że znalezione są wszystkie iksy —w moim równaniu pojawiły się nowe niewiadome.

W całej tej historii początek układu współrzędnych to oczywiście Dom Starożytności. Z tego punktu —osie X-ów, Y-ów, Z-ów, na których od niedawna opiera się dla mnie cały świat. Po osi X (Aleja 59) szedłem piechotą w stronę początku układu współrzędnych. We mnie —pstrokatym wirem to, co wczoraj: domy, ludzie do góry nogami, męcząco nie moje ręce, błyskające nożyce, kapiące ostro krople z umywalki —tak było, raz już było. I wszystko to —rozdzierając mięso —gwałtownie wiruje tam —pod stopniałą w ogniu powierzchnią, tam, gdzie „dusza”.

Stosując się do zaleceń doktora umyślnie wybrałem drogę po dwóch przyprostokątnych, a nie po przeciwprostokątnej. I oto, proszę —druga przyprostokątna: obwodnica u podnóża Zielonego Muru. Z nieprzejrzanego zielonego oceanu za Murem toczyła się na mnie fala korzeni, kwiatów, gałęzi, liści —stanęła dęba —zaraz mnie zatopi i z człowieka —najdoskonalszego i najprecyzyjniejszego mechanizmu —przeobrażę się…