Na szczęście pomiędzy mną a dzikim zielonym oceanem —szkło Muru. O, wielka, cudownie ograniczająca mądrości przegród! Być może ten wynalazek był największy ze wszystkich. Człowiek przestał być dzikim zwierzęciem dopiero wówczas, gdy zbudował pierwszy mur. Człowiek przestał być dzikim człowiekiem dopiero wówczas, gdy zbudowaliśmy Zielony Mur, kiedy tym Murem izolowaliśmy nasz doskonały, zmechanizowany świat —od nierozumnego, potwornego świata drzew, ptaków, zwierząt…
Przez szkło —na mnie —mgliście, matowo —tępy pysk jakiegoś zwierzaka, żółte oczy, z uporem powtarzające jedną i tę samą niezrozumiałą dla mnie myśl. Długo patrzyliśmy sobie w oczy —w te sztolnie —ze świata powierzchni w inny, podpowierzchniowy. Coś mi się roiło: „a nuż ten żółtooki —wśród tej idiotycznej, brudnej kupy liści, z tym swoim nieskalkulowanym życiem —jest od nas szczęśliwszy?”.
Machnąłem ręką, żółte oczy mignęły, uskoczyły, znikły w listowiu. Żałosna istota! Co za absurd: ten tam —szczęśliwszy od nas! Szczęśliwszy ode mnie —tak, to możliwe: ale ja —to przecież tylko wyjątek, ja jestem chory.
Zresztą nawet ja… Widzę już ciemnoczerwone ściany Domu Starożytności —i miłe, zarośnięte usta staruszki —pędem podbiegłem do niej:
— Ona jest?
Zarośnięte usta rozwarły się z wolna:
— A jaka to niby —ona?
— Ach, jaka, jaka? No, I, oczywiście… Przecież ja z nią wtedy, aero…
— Aha, tak, tak… Tak, tak, tak…
Promienie-zmarszczki wokół ust, obłudne promyczki z żółtych oczu wwiercające się we mnie —coraz głębiej… I nareszcie:
— No, dobrze… Jest, niedawno przyszła.
Jest! Ujrzałem: u nóg staruszki —kępa srebrzyście gorzkiego piołunu (podwórze Domu Starożytności to także teren muzealny, starannie zachowano jego prehistoryczny wygląd), piołun wyciągnął łodygę do ręki staruszki, staruszka gładziła łodygę, na jej kolanach —żółty pas słońca. I przez mgnienie: ja, słońce, staruszka, piołun, żółte oczy —jesteśmy jedną istotą, mocno związani jakimiś żyłkami, a w żyłkach —jedna, wspólna, szalona, wspaniała krew…
Wstyd mi teraz o tym pisać, ale obiecałem być w tych notatkach do końca szczery. No, więc: schyliłem się —i pocałowałem zarośnięte, miękkie, omszałe usta. Staruszka obtarła się, roześmiała…
Biegiem przez znajomy półmrok echowych pokojów —nie wiedzieć czemu wprost tam, do sypialni. Już w drzwiach —uchwyciłem klamkę i naraz: „A jak ona nie jest tam sama?”. Stanąłem, przysłuchiwałem się. Ale słyszałem tylko: stukotało w pobliżu —nie we mnie, ale gdzieś w pobliżu —moje serce.
Wszedłem. Szerokie, nienaruszone łóżko. Lustro. Jeszcze jedno lustro w drzwiach szafy, a w dziurce tam —klucz ze starodawnym kółkiem. Ani śladu człowieka.
Zawołałem cichutko:
— I! Jesteś tutaj? —i jeszcze ciszej, z zamkniętymi oczyma, bez tchu —jakbym już klęczał przed nią: —I! Najmilsza!
Cicho. Tylko do białej konchy umywalki z kranu pospiesznie kapała woda. Nie jestem w stanie teraz wyjaśnić, dlaczego sprawiło mi to przykrość: mocno zakręciłem kran i wyszedłem. Tutaj jej nie ma: to jasne. To znaczy, że jest w jakimś innym „mieszkaniu”.
Szerokimi ciemnymi schodami zbiegłem niżej, szarpnąłem jedne, drugie, trzecie drzwi: zamknięte. Wszystko było pozamykane, z wyjątkiem jednego tylko, „naszego” mieszkania, tam zaś —nikogo…
Mimo wszystko —znowu tam, sam nie wiem —po co. Szedłem powoli, z trudem —podeszwy nagle zaciążyły ołowiem. Pamiętam wyraźnie myśclass="underline" „To błąd, że siła ciężkości jest stała. Co za tym idzie, wszystkie moje formuły…”.
Tutaj —eksplozja: na samym dole trzasnęły drzwi, ktoś szybko zatupotał po płytach. Ja —znów lekki, najlżejszy —rzuciłem się do poręczy —wychylić się, jednym słowem, jednym krzykiem „Ty!” —wykrzyczeć wszystko…
I —zatkało mnie: w dole —wpisana w ciemny kwadrat cienia ramy okiennej, kołysząc różowymi skrzydłami-uszami, płynęła głowa S.
Błyskawicznie —sam tylko nagi wniosek, bez przesłanek (przesłanek nie znam nawet teraz): „Nie wolno —za nic —żeby mnie zobaczył”.
I na palcach, przyciskając się do ściany —pobiegłem na górę —do tamtego nie zamkniętego mieszkania.
Na sekundę w drzwiach. Tamten —tępo tupocze na górę, tutaj. Żeby tylko drzwi! Błagałem drzwi, ale były z drewna: zaskrzypiały, pisnęły. Jak wicher —zieleń, czerwień, żółty Budda —przed lustrzanymi drzwiami szafy: moja blada twarz, czujne oczy, usta… Słyszę —przez szum krwi —drzwi znowu skrzypią… To on, on.
Złapałem za kluczyk w drzwiach szafy —kółeczko się obróciło. To mi coś przypomniało —znów błyskawiczny, nagi, bez przesłanek, wniosek —czy raczej odprysk: „Wtedy! —-”. Szybko otworzyłem drzwi szafy —znalazłem się w środku, w mroku, szczelnie je zatrzasnąłem. Jeden krok —ziemia zakołysała się pod nogami. Powoli, miękko popłynąłem gdzieś w dół, w oczach mi pociemniało, umarłem.
Później, kiedy przyszło mi spisywać wszystkie te dziwne przypadki, poszukałem w pamięci w książkach —i teraz oczywiście rozumiem: to był stan pozornej śmierci, znany starożytnym i —o ile wiem —absolutnie nieznany u nas.
Nie mam pojęcia, jak długo byłem martwy, pewnie 5-10 sekund, ale dopiero po pewnym czasie zmartwychwstałem, otworzyłem oczy: ciemno, czuję —w dół, w dół… Wyciągnąłem rękę —uczepiłem się —zadrapała szorstka, szybko umykająca ściana, na palcu krew, jasne —to wszystko nie jest igraszką mojej chorej wyobraźni. Ale to jest —co?
Słyszałem swój urywany, nieregularny oddech (wstyd mi się przyznać —ale wszystko było tak nieoczekiwane i niepojęte). Minuta, dwie, trzy —ciągle w dół. Wreszcie —miękkie szarpnięcie: to, co zapadło się pod moimi nogami —znieruchomiało. W ciemnościach wymacałem jakiś uchwyt, szarpnąłem —otworzyły się drzwi —matowe światło. Zdążyłem dostrzec: za moimi plecami szybko unosiła się w górę niewielka kwadratowa platforma. Skoczyłem —ale było już za późno: zostałem odcięty… Tutaj —nie wiem gdzie.
Korytarz. Tysiąctonowa cisza. Pod półokrągłymi sklepieniami —żarówki, bezkresny, migotliwy, drżący wielokropek. Podobne to było trochę do „rur” naszych podziemnych kolei, choć znacznie węższe i nie z naszego szkła, lecz z jakiegoś starodawnego materiału. Przeleciało mi przez głowę —o podziemiach, gdzie jakoby ukrywano się podczas Wojny Dwustuletniej… Tak czy owak: trzeba iść.
Szedłem, przypuszczam, ze dwadzieścia minut. Skręciłem w prawo, korytarz stał się szerszy, żarówki mniej jaskrawe. Jakieś niewyraźne echo. Może maszyny, może głosy —nie wiem. Doszedłem do ciężkich, nieprzejrzystych drzwi: echo stamtąd.
Zastukałem: jeszcze raz —głośniej. Za drzwiami —ucichło. Coś szczęknęło, drzwi otworzyły się —powoli, ciężko.
Nie wiem, który z nas dwóch bardziej osłupiał —przede mną stał lancetowaty, cienki doktor.
— Wy? Tutaj? —i nożyce zamknęły się z trzaskiem. A ja —jakbym nigdy nie znał żadnego ludzkiego słowa: milczałem, patrzyłem i zupełnie nie rozumiałem, co do mnie mówił. Pewnie, że powinienem stamtąd odejść, bo potem swoim płaskim, papierowym brzuchem szybko wyparł mnie aż do końca tej jaśniejszej części korytarza —i popchnął w plecy.
— Przepraszam… chciałem… myślałem, że ona, I-330… Ale za mną…