Выбрать главу

— Stójcie tutaj —uciął doktor i zniknął.

Nareszcie! Nareszcie ona obok, tutaj —czyż nie wszystko jedno, gdzie „tutaj”. Znajomy, szafranowożółty jedwab, kąśliwy uśmiech, oczy za zasłoną… Drżały mi wargi, ręce, kolana —a w głowie idiotyczna myśclass="underline"

„Drganie to dźwięk. Drżenie powinno wydawać dźwięk. Dlaczego więc nic nie słychać?”.

Jej oczy otwarły się ku mnie —na oścież, wszedłem do środka…

— Nie mogłem dłużej! Gdzie wyście byli? Dlaczego —nie odrywając od niej oczu mówiłem jak w malignie —szybko —nielogicznie —może nawet tylko myślałem. —Cień —za mną… Umarłem —z szafy… Bo ten wasz… mówi nożycami: mam duszę… nieuleczalną…

— Nieuleczalną duszę! Ach, mój biedaczek! —I roześmiała się —i spryskała mnie śmiechem: odeszła mnie maligna, wszędzie migotały, dzwoniły drobinki śmiechu i jak —jak piękne było wszystko.

Zza węgła wywinął się doktor —cudowny, wspaniały, najcieńszy na świecie.

— No —zatrzymał się przy niej.

— Nic, nic! Potem wam opowiem. On przypadkiem… Powiedzcie, że wracam za… mniej więcej piętnaście minut…

Doktor znikł za rogiem. Czekała. Głucho stuknęły drzwi. Wtedy I powoli, powoli, coraz głębiej wbijając mi w serce ostrą, słodką igłę —przywarła do mnie ramieniem, ręką, całą sobą —i poszliśmy razem, razem z nią —dwoje —jedno…

Nie pamiętam, gdzie skręciliśmy w ciemność —a w ciemności po stopniach w górę, bez końca, w milczeniu. Nie widziałem, ale wiedziałem: szła tak samo jak ja —z zamkniętymi oczami, ślepa, z głową odrzuconą do tyłu, z przygryzionymi wargami —wsłuchana w muzykę: moje ledwo słyszalne drżenie.

Ocknąłem się w jednym z niezliczonych zakamarków podwórza Domu Starożytności: jakiś płot, z ziemi —nagie, kamieniste żebra i żółte zęby rozwalonych ścian. Otwarła oczy, powiedziała: „Pojutrze o 16”. Odeszła.

Czy to wszystko działo się rzeczywiście? Nie wiem. Dowiem się pojutrze. Realny ślad jest tylko jeden: na prawej ręce —na czubkach palców —zdarta skóra. Ale dzisiaj na Integralu Drugi Konstruktor zapewniał mnie, że sam widział, jak przypadkiem dotknąłem tymi właśnie palcami ściernicy szlifierki —ot, i tyle. Cóż, być może. Bardzo prawdopodobne. Nie wiem —nic nie wiem.

Notatka 18

Konspekt:
DŻUNGLA LOGICZNA
RANY I PLASTER
NIGDY WIĘCEJ

Wczoraj położyłem się —i od razu zapadłem na dno snu. Jak przeładowany statek, który przewrócił się na burtę. Masa głuchej, rozkołysanej, zielonej wody. Pomału wypływam z dna na powierzchnię, gdzieś jeszcze w głębi otwieram oczy: mój pokój, zielony, wczesny, zastygły poranek. W lustrzanych drzwiach szafy —odłamek słońca —prosto w oczy. To on nie daje wyrobić godzin snu ściśle wyznaczonych przez Dekalog. Najlepiej byłoby otworzyć szafę. Ale cały jestem jak w pajęczynie, pajęczyna na oczach, nie mam siły wstać…

Wstałem przecież, otworzyłem —i naraz za lustrzanymi drzwiami, wyplątująca się z sukni, cała różowa —I. Tak się ostatnio przyzwyczaiłem do rzeczy najzupełniej nieprawdopodobnych, że, jeśli pamiętam, nawet się wcale nie zdziwiłem, o nic nie spytałem: byle prędzej do szafy, zatrzasnąłem za sobą lustrzane drzwi —i bez tchu, pospiesznie, na oślep, chciwie połączyłem się z I. Jak dziś widzę: przez szparę w drzwiach, w ciemnościach —ostry słoneczny promień załamuje się błyskawicą na ziemi, na ściance szafy, wyżej —i oto okrutne, migotliwe ostrze spadło na odchyloną w tył, nagą szyję I… I było w tym dla mnie coś tak strasznego, że nie wytrzymałem, krzyknąłem —i jeszcze raz otworzyłem oczy.

Mój pokój. Zielony, wczesny, zastygły poranek. Na drzwiach szafy odłamek słońca. Ja —w łóżku. Sen. Ale serce wali jak szalone, dygocze, rozpryskuje się, drętwieją czubki palców, kolana. To —poza wszelką wątpliwością. I nie wiem teraz: gdzie sen —gdzie jawa; wielkości urojone, irracjonalne, wyrastają z ustalonych, zwykłych trzech wymiarów, a zamiast twardych, szlifowanych płaszczyzn —wokoło jakieś chropowatości, kosmatości…

Do dzwonka jeszcze daleko. Leżę, myślę —układa mi się przedziwny logiczny ciąg.

Każdemu równaniu, każdej formule w świecie powierzchni odpowiada krzywa lub ciało. Nie znamy jednak ciał, które odpowiadałyby formułom irracjonalnym, urojonym, mojemu √-1, nigdyśmy takich nie widzieli… Ale najstraszniejsze jest to, że takie ciała —niewidzialne —istnieją, niechybnie, nieuchronnie muszą istnieć: bo w matematyce, jak na ekranie, jawią się przed nami ich niedorzeczne, złośliwe widma —formuły irracjonalne; ani matematyka, ani śmierć —nie mylą się nigdy. Skoro zaś tych ciał nie widzimy w naszym świecie, na powierzchni, istnieje dla nich —niechybnie musi istnieć —cały ogromny świat tam, pod powierzchnią…

Nie czekając już na dzwonek zerwałem się na równe nogi, zacząłem biegać po pokoju. Moja matematyka —dotąd wyjątkowo trwała i niewzruszona wyspa w moim wytrąconym z posad życiu —dziś oderwała się od podłoża, popłynęła z prądem, zawirowała. A więc z tego wynika, że ta idiotyczna „dusza” jest tak samo realna jak moja junifa, jak moje buty —chociaż w tej chwili ich właśnie nie widzę (są za lustrzanymi drzwiami szafy)? Skoro zaś buty to nie choroba —dlaczegóż ma nią być „dusza”?

Szukałem i nie mogłem znaleźć wyjścia z tych dzikich chaszczy logiki. Była to taka sama nieznana i straszna dżungla, jak tamta za Zielonym Murem —były to równie niezwykłe, niepojęte, mówiące jestestwa. Zdawało mi się —przez jakąś grubą szybę —widzę: nieskończenie ogromny, a zarazem nieskończenie mały, skorpionowaty, z ukrytym, ale przez cały czas wyczuwalnym minusem-żądłem: √-1A może to właśnie jest moja „dusza”, która na podobieństwo legendarnego skorpiona starożytnych z własnej woli wbija sobie żądło —to wszystko, co…

Dzwonek. Dzień. Wszystko to, nie umierając, nie ginąc —trwa, tyle że przesłonięte dziennym światłem; tak jak przedmioty widzialne nie umierają w nocy, przesłonięte sferą mroku. W głowie —lekka, chybotliwa mgła. Za mgłą —długie, szklane stoły; powoli, w milczeniu, rytmicznie poruszające szczękami głowokule. Daleko, za mgłą, cyka metronom, a ja w takt tej pieszczotliwie zwykłej muzyki machinalnie wraz z innymi liczę do pięćdziesięciu: pięćdziesiąt legalnych przeżuwających ruchów na każdy kąsek. Machinalnie wybijając takt schodzę na dół, odnotowuję swój numer w książce wyjść —jak wszyscy. Czuję jednak: żyję osobno, odrębnym życiem, sam jeden, odgrodzony miękką, pochłaniającą dźwięki ścianą, a za tą ścianą —mój świat…

Ale: jeżeli ten świat jest tylko mój —dlaczego znalazł się tu, na tych stronicach? Po co tutaj te idiotyczne „sny”, szafy, bezkresne korytarze? Z goryczą dostrzegam, że zamiast precyzyjnego i harmonijnie matematycznego poematu na cześć Państwa Jedynego —wychodzi mi jakaś fantastyczna powieść przygodowa. Ach, gdyby to w istocie była tylko powieść, a nie moje obecne życie, pełne iksów, √-1 i upadków.

Zresztą —może wszystko będzie lepiej. Najprawdopodobniej wy, moi nieznani czytelnicy —jesteście wobec nas dziećmi (nas przecież wychowało Państwo Jedyne —osiągnęliśmy przez to najwyższe szczyty dostępne człowiekowi). A jako dzieci —bez krzyku przełkniecie tę gorzką pigułkę, którą podam wam starannie oblaną przygodowym syropem…

Wieczorem

Czy znacie to uczucie, gdy mkniecie na aero wzwyż niebieską spiralą, okno otwarte, podmuch świszczę prosto w twarz —Ziemi nie ma, o Ziemi się zapomina, Ziemia jest równie od was daleko, co Saturn, Jowisz, Wenus? Tak teraz żyję, w twarz —podmuch, zapomniałem o Ziemi, zapomniałem o miłej, różowej O. Ziemia jednak istnieje, wcześniej czy później —trzeba na niej wylądować, i mogę tylko nie patrzeć na dzień, który w mojej Tabeli Seksualnej oznaczony jest jej numerem —numerem 0-90…