Выбрать главу

I zaraz echo —śmiech —po prawej. Odwróciłem się: przed oczami —białe —niezwykle białe i ostre zęby, nieznajoma twarz kobieca.

— Przepraszam —powiedziała —ale w takim natchnieniu podziwialiście wszystko —jak jakiś mityczny bóg w siódmym dniu stworzenia. Macie, zdaje się, pewność, że mnie też stworzyliście wy, a nie kto inny. Czuję się zaszczycona…

Wszystko to —bez uśmiechu, rzekłbym nawet —z pewnym szacunkiem (może wie, że jestem konstruktorem Integralu). Ale nie wiem —czy w oczach, czy w brwiach —jakiś dziwny drażniący iks, w żaden sposób nie mogłem go uchwycić, nadać mu wyrazu liczbowego.

Speszyłem się czemuś i zacinając się lekko zacząłem logicznie uzasadniać swój śmiech. To całkiem jasne, że ten kontrast, ta nieprzebyta przepaść między stanem dzisiejszym a ówczesnym…

— Ależ dlaczego —nieprzebyta? (Jakie białe zęby!) Nad przepaścią można przerzucić kładkę. Proszę sobie tylko wyobrazić: werbel, bataliony, szeregi —przecież to wszystko już było —a zatem…

— No, tak: jasne! —krzyknąłem (to była zadziwiająca zbieżność myśli: ona —prawie moimi słowami —to, co notowałem przed spacerem). —Rozumiecie: nawet myśli. To dlatego, że nikt nie jest „jeden”, ale „jeden z”. Jesteśmy tak jednakowi…

Ona:

— Jesteście pewni?

Zobaczyłem brwi pod ostrym kątem zadarte ku skroniom —jak ostre różki iksa i znów nie wiadomo dlaczego zmieszałem się, spojrzałem w prawo, w lewo —i…

Po mojej prawej —ona, cienka, ostra, sprężyście giętka jak pejcz, I-330 (widzę teraz jej numer); po lewej —O, zupełnie inna, cała z okrągłości, z dziecinną fałdką na ręce; a na skraju naszej czwórki —nieznany mi numer męski —jakiś taki dwuwygięty w kształcie litery S. Każde z nas było inne…

Ta po prawej, I-330, dostrzegła widocznie moje stropienie —i z westchnieniem:

— Tak… Niestety!

Istotnie to „niestety” było całkiem na miejscu. Ale znów coś takiego w jej twarzy czy w głosie… Jak na mnie —niezwykle ostro —powiedziałem:

— Żadne niestety. Nauka się rozwija —jak nie dziś, to za pięćdziesiąt, sto lat… To jasne!

— Nawet nosy wszystkim…

— Tak, nosy —prawie już krzyczałem. —Skoro już —po co taki powód do zawiści… Skoro ja mam nos jak guzik, a inny…

— No, nos to macie akurat chyba nawet „klasyczny”, jak to się dawniej mówiło. Ale ręce… Nie, nie nie chowajcie —no, pokażcie ręce!

Nie znoszę, kiedy ktoś patrzy na moje ręce: całe owłosione, kosmate —jakiś idiotyczny atawizm. Wyciągnąłem rękę —i możliwie obojętnie powiedziałem:

— Małpie.

Spojrzała na ręce, potem na mnie:

— Ależ to arcyciekawy akord —ważyła mnie oczami jak na wadze, znowu mignęły różki w kątach brwi.

— On jest zapisany na mnie —radośnie różowo otworzyła usta O.

Lepiej by już milczała —to było kompletnie bez sensu. W ogóle ta miła O… jakby to powiedzieć… ma niewłaściwie skalkulowaną prędkość języka: w przeliczeniu na sekundę prędkość języka zawsze powinna być nieco mniejsza niż prędkość myśli, w żadnym razie na odwrót.

U wylotu alei, na wieży akumulacyjnej dzwon donośnie wybił 17. Godzina osobista minęła. I-330 oddalała się razem z tamtym, esowatym numerem męskim. Twarz miał taką —budzącą szacunek, a teraz widzę, że nawet znajomą. Gdzieś go spotkałem —nie pamiętam już, gdzie.

I na pożegnanie —ciągle iksowato —uśmiechnęła się do mnie:

— Zajrzyjcie pojutrze do audytorium 112. Wzruszyłem ramionami:

— Jeżeli będę miał przydział —akurat do tego audytorium… Ona z jakąś niezrozumiałą pewnością:

— Do tego.

Ta kobieta robiła na mnie równie nieprzyjemne wrażenie co przypadkiem zaplątany w równaniu nierozkładalny element urojony. Cieszyłem się, że chociaż na chwilę zostanę sam z miłą O.

Ramię w ramię minęliśmy wylot czterech alej. Na rogu —ona musiała w prawo, ja —w lewo.

— Tak bym chciała dzisiaj do was przyjść, spuścić zasłony. Właśnie dzisiaj, zaraz… —O nieśmiało podniosła na mnie okrągłe, kryształowo niebieskie oczy.

Śmieszna. Cóż mogłem jej odpowiedzieć? Była u mnie nie dalej jak wczoraj i nie gorzej ode mnie wiedziała, że nasz najbliższy dzień seksualny przypada pojutrze. To po prostu ciągle to samo jej „wyprzedzenie, myśli” —jak (czasem szkodliwe) wyprzedzenie iskry zapłonowej w silniku.

Przed rozstaniem dwa… nie, będę ścisły: trzy razy pocałowałem cudowne, niebieskie, nie skalane żadną chmurką oczy.

Notatka 3

Konspekt:
MARYNARKA
MUR
DEKALOG

Przejrzałem wczorajsze notatki i widzę: pisałem nie dość jasno. Wszystko to jest wprawdzie zupełnie jasne dla każdego z nas. Ale kto wie: może wy, nieznani, którym Integral zaniesie moje notatki, wy może doczytaliście wielką księgę cywilizacji zaledwie do tej stronicy, co nasi przodkowie przed 900 laty. Może nie znacie nawet takiego ABC, jak Dekalog Godzinowy, Godziny Osobiste, Norma Macierzyńska, Zielony Mur, Dobroczyńca. Śmiech mnie bierze —a zarazem bardzo mi trudno mówić o tym wszystkim. To tak, jakby pisarz powiedzmy z 20 wieku musiał tłumaczyć w swojej powieści, co to jest „marynarka”, „mieszkanie”, „żona”. A zresztą, gdyby jego powieść tłumaczono dla dzikusów, czy „marynarka” obeszłaby się bez komentarza?

Jestem przekonany, że dzikus patrząc na marynarkę myślał: „No i po co to? Tylko zawada”. Wydaje mi się, że będziecie patrzyć kropka w kropkę tak samo, kiedy powiem wam, że od czasów Wojny Dwustuletniej nikt z nas nie był za Zielonym Murem.

Ależ, moi drodzy, trzeba troszkę myśleć, to bardzo pomaga. Przecież to jasne: cała historia ludzka, o ile wiemy, to dzieje przejścia od koczowniczych do osiadłych form życia. Co za tym idzie, najbardziej osiadła forma życia (nasza) —to zarazem forma najdoskonalsza (nasza), nieprawdaż? Ludzie mogli się miotać po ziemi z kąta w kąt w czasach prehistorycznych, kiedy istniały narody, wojny, handle, odkrycia różnych tam ameryk. Ale po co to komu, komu to dziś potrzebne?

Owszem, zakładam: ta osiadłość weszła w zwyczaj nie bez trudu i nie od razu. Kiedy podczas Wojny Dwustuletniej drogi uległy zniszczeniu i zarosły trawą —z początku pewnie bardzo niewygodne wydawało się życie w miastach oddzielonych od siebie gęstwą zielonych lasów. Ale co z tego? Kiedy człowiek utracił ogon, pewnie też nie od razu nauczył się opędzać od much bez jego pomocy. Z początku na pewno brała go tęsknota za ogonem. Ale dziś —czy możecie sobie wyobrazić, że macie ogon? Albo: wyobrażacie sobie, że wychodzicie na ulicę —nago, bez „marynarki” (bo wy może jeszcze spacerujecie w „marynarkach”)? To samo tutaj: nie umiem sobie wyobrazić miasta obnażonego z Zielonego Muru, nie mogę sobie wyobrazić życia nie przybranego w liczbowy habit Dekalogu.

Dekalog… Właśnie ze ściany w moim mieszkaniu surowo a tkliwie patrzą mi w oczy purpurowe w złotym polu cyfry jego tablic… Mimo woli przychodzi na myśl to co starożytni nazywali „ikoną” —chciałoby mi się układać wiersze albo modlitwy (na jedno wychodzi). Ach, czemu nie jestem poetą, bym oddał ci należną chwałę, o Dekalogu, o serce i tętno Państwa Jedynego!

My wszyscy (a może i wy) dzieckiem jeszcze w szkole czytaliśmy najwspanialszy z zachowanych do naszych czasów zabytków literatury starożytnej —Rozkład jazdy kolei. Ale nawet on w porównaniu z Dekalogiem jest jak grafit obok diamentu —w obu to samo C, węgiel, lecz jakże jaśnieje diament —wieczny, przejrzysty. Każdemu dech w piersiach zapiera, gdy z łoskotem pędzi przez stronice Rozkładu. Ale Dekalog Godzinowy —każdego z nas na jawie przeobraża w stalowego sześciokołowego bohatera arcypoematu. Co rano, z sześciokołową punktualnością, o jednej i tej samej godzinie, w jednej i tej samej minucie —my, miliony, wstajemy jak jeden mąż. Ó jednej i tej samej godzinie, milionoistnie, przystępujemy do pracy —milionoistnie ją kończymy. Łącząc się w jedno milionorękie ciało w jednej i tej samej sekundzie —zgodnie z Dekalogiem —podnosimy łyżkę do ust —w jednej i tej samej sekundzie wychodzimy na spacer, idziemy do audytorium, do sali ćwiczeń Taylorowskich, kładziemy się spać…