Dziś wieczorem daleka Ziemia przypomniała o sobie.
Żeby stosować się do zaleceń lekarza (naprawdę, naprawdę chcę wyzdrowieć) —przez bite dwie godziny spacerowałem po szklanych, prostokątnych pustyniach alej. Wszyscy, zgodnie z Dekalogiem, siedzieli w audytoriach, tylko ja jeden… Było to w istocie szkaradne widowisko: wyobraźcie sobie ludzki palec odcięty od całości, od ręki —pojedynczy ludzki palec, przygarbiony, podskakując biegnie po szklanym trotuarze. Tym palcem byłem ja. A najdziwniejsze, najstraszniejsze —że ten palec nie ma ochoty tkwić na ręce, razem z innymi: albo tak —sam, albo… No, tak, nie ma co ukrywać: albo obok niej —tamtej, znowu tak samo przelewając w nią siebie przez zetknięcia ramion, przez splecione palce rąk…
Wróciłem do domu, kiedy słońce już zachodziło. Różowy popiół wieczoru —na szkle ścian, na złocie iglicy akumulacyjnej, na głosach i uśmiechach mijanych numerów. Czy to nie dziwne: gasnące promienie słońca padają dokładnie pod tym samym kątem co wschodzące rankiem, a przecież są całkiem inne, inna to różowość —bardzo teraz spokojna, troszeczkę gorzkawa, a z rana —znowu będzie dźwięczna, buzująca.
Na dole, w westybulu, spod stosu kopert obsypanych różowym popiołem —, kontrolerka, wyciągnęła i podała mi list. Powtarzam —to kobieta godna najwyższego szacunku, jestem pewien —żywi wobec mnie jak najlepsze uczucia.
A jednak za każdym razem, gdy widzę te obwisłe policzki podobne do rybich skrzeli —nie wiedzieć czemu robi mi się nieprzyjemnie.
Węźlastą ręką podając mi list —westchnęła. Westchnienie to jednak nieznacznie tylko zakołysało zasłoną dzielącą mnie od świata: ja sam byłem jedynie prostopadłym rzutem na drżącą w mojej ręce kopertę, która —nie wątpiłem —zawierała list od I.
W tym momencie —drugie westchnienie, tak ostentacyjne, podkreślone podwójną linią, że oderwałem się od koperty —i zobaczyłem: między skrzelami, pod wstydliwymi żaluzjami spuszczonych oczu —tkliwy, oblepiający, oślepiający uśmiech. A potem:
— Biedniście wy, biedni —westchnienie z potrójną linią i ledwie widoczny gest w stronę listu (treść naturalnie znała —to jej obowiązek).
— Nie, doprawdy… Dlaczego?
— Tak, tak, mój drogi, znam was lepiej niż wy sami. Od dawna was obserwuję —i widzę: musicie mieć w życiu oparcie w kimś, kto od wielu lat zgłębiał życie…
Czuję: cały jestem oblepiony jej uśmiechem —to plaster na rany, które za chwilę zada mi list drżący w mojej ręce. I wreszcie —spod wstydliwych żaluzji —całkiem cicho:
— Zastanowię się, mój drogi, zastanowię. Możecie być spokojni: jeżeli znajdę w sobie dość siły —nie, nie, najpierw jeszcze muszę się zastanowić…
O, Dobroczyńco Wielki! Czyżby sądzone mi było… czy ona chce powiedzieć, że…
Przed oczyma —falowanie, tysiące sinusoid, list tańczy w ręce. Podchodzę bliżej światła, pod ścianę. Tam gaśnie słońce i stamtąd —na mnie, na posadzkę, na moje ręce, na list —coraz gęściej ciemnoróżowy żałobny popiół.
Koperta rozdarta —prędzej podpis —i rana —to nie I, nie I, to… O. Jeszcze jedna rana: u dołu karteczki, w prawym rogu —rozmazany kleks —tutaj kapnęło… Nie znoszę kleksów —wszystko jedno: z atramentu czy z… wszystko jedno jakich. Wiem —dawniej —byłoby mi po prostu nieprzyjemnie, nieprzyjemnie oczom —przez tę nieprzyjemną plamę. Ale dlaczego dziś ta szarawa plamka —jak chmura i przez nią —wszystko coraz bardziej ołowiane i ciemne? Czy to znowu „dusza”?
„Wiecie… albo może nie wiecie —nie potrafię tego jak trzeba napisać —wszystko jedno: teraz już wiecie, że bez was nie istnieje dla mnie żaden dzień, żaden ranek, żadna wiosna. Dlatego, że R to dla mnie tylko… No, to dla was nieważne. Jestem mu w każdym razie bardzo wdzięczna: sama bez niego w ciągu tych dni —nie wiem, co bym… W ciągu tych dni i nocy przeżyłam dziesięć, a może dwadzieścia lat. Jakby mój pokój był —nie czworokątny, ale okrągły, bez końca —dokoła, dokoła, i ciągle to samo, i nigdzie drzwi.
Nie mogę bez was —bo was kocham. Bo widzę, rozumiem: nikogo teraz, nikogo na świecie wam nie potrzeba, prócz tamtej, drugiej, i —rozumiecie: właśnie dlatego, że was kocham, powinnam —-
Trzeba mi jeszcze tylko paru dni, żeby z okruszyn skleić jakoś coś, co by choć trochę przypominało dawny numer 0-90, —i pójdę, i sama złożę oświadczenie, że wycofuję swój zapis na was, i będzie wam lepiej, i musi wam być dobrze. Nigdy już więcej nie będę, proszę wybaczyć.
Nigdy więcej. Pewnie, że tak lepiej: ma rację. Ale dlaczego, dlaczego —
Notatka 19
Tam, w dziwnym korytarzu z drżącym wielokropkiem mętnych żarówek… chociaż nie, nie —nie tam: potem, gdy byliśmy już z nią w jakimś zagraconym zakamarku podwórza Domu Starożytności —powiedziała: „pojutrze”. To „pojutrze” —to dzisiaj, i wszystko —na skrzydłach, dzień —ulatuje, i nasz Integral jest już skrzydlaty: zakończono montaż silnika rakietowego, dzisiaj przeprowadzono jego próbny rozruch. Cóż za wspaniałe, potężne salwy, a dla mnie —każda z nich to salut na cześć tamtej, jedynej, na cześć dzisiejszego dnia.
W momencie pierwszego odpalenia (= wystrzału) pod wylotem silnika, jak się okazało, guzdrało się jeszcze z dziesięć numerów z naszej pochylni —śladu po nich nie zostało prócz jakichś okruszyn i sadzy. Z dumą notuję w tym miejscu, że ani na sekundę nie zakłóciło to rytmu naszej pracy, nikt nawet nie drgnął; i my, i nasze stanowiska —kontynuowaliśmy nasz ruch prostoliniowy i obrotowy ciągle z tą samą dokładnością, jakby nic się nie zdarzyło. Dziesięć numerów —to zaledwie jedna stumilionowa cząstka masy Państwa Jedynego, w praktycznych kalkulacjach —to nieskończenie mała trzeciego rzędu. Arytmetycznie ignorancką litość żywili tylko starożytni: nas to śmieszy.
I śmieszy mnie też, że wczoraj mogłem tracić czas na myślenie —i nawet notowanie na tych stronicach —o jakiejś tam żałosnej, szarawej plamce, o jakimś tam kleksie. To znów „rozmiękczenie powierzchni”, która powinna mieć twardość diamentu —jak nasze ściany (starożytne przysłowie: jak groch o ścianę).
Godzina szesnasta. Nie poszedłem na dodatkowy spacer: kto wie, może jej strzeli do głowy właśnie teraz, kiedy wszystko aż dzwoni od słońca.
Jestem prawie sam w domu. Przez ściany prześwietlone słońcem —widzę daleko w prawo, w lewo i w dół —zawieszone w powietrzu puste pokoje, które powtarzają się jak w lustrze. Tylko po błękitnawych, z lekka podczernionych tuszem schodach —powoli przesuwa się w górę chudy, szary cień. Słychać już kroki —widzę przez drzwi —i czuję: przylepiony do mnie plaster-uśmiech —więc bokiem, po drugiej klatce —na dół…
Szczęknięcie numeratora. Rzuciłem się w wąskie białe przejście —a tu… a tu —jakiś nieznany mi męski (na spółgłoskę) numer. Zahuczała, trzasnęła winda. Przede mną —niechlujnie, na bakier przekrzywione czoło, a oczy… przedziwne wrażenie: jakby mówił stamtąd, spode łba, gdzie oczy.