Выбрать главу

Jestem na górze, u siebie w pokoju. W szeroko rozwiniętym kielichu fotela —I. Ja na ziemi, objąłem jej nogi, moja głowa na jej kolanach, milczymy. Cisza, puls… i tak: ja —kryształ, rozpływam się w niej, w I. Wyraźnie czuję, jak topnieją, topnieją ograniczające mnie w przestrzeni szlifowane krawędzie —ginę, zanikam w jej kolanach, w niej, staję się coraz mniejszy —a zarazem coraz rozleglejszy, coraz większy, coraz bardziej nieobjęty. Bo ona —to nie ona, to wszechświat. A oto na sekundę ja i ten przejęty radością fotelik przy łóżku —jesteśmy jednym: i wspaniale uśmiechnięta staruszka koło Domu Starożytności, i dzika dżungla za Zielonym Murem, i jakieś tam srebrne na czarnym tle ruiny, które drzemią jak staruszka, i gdzieś niewiarygodnie daleko drzwi, które teraz trzasnęły —to wszystko we mnie, razem ze mną, słucha uderzeń pulsu i w sekundzie szczęścia pędzi wskroś przeze mnie…

W idiotycznych, pogmatwanych, stopniałych słowach usiłuję jej opowiedzieć o tym, że ja —to kryształ, i dlatego we mnie —drzwi, i dlatego czuję, jaki szczęśliwy jest fotel. Ale wychodzi z tego taki galimatias, że daję spokój, po prostu wstyd mi: ja —a tu masz nagle…

— I, kochana, przebacz mi! nie mogę pojąć: wygaduję takie głupstwa…

— Dlaczego sądzisz, że głupstwo to coś złego? Gdyby głupstwa ludzkiego doglądano i hodowano przez wieki jak rozum, mogłoby się okazać bezcennym skarbem.

— Tak… (Zdaje mi się, że ma rację —jakże mogłaby teraz nie mieć racji?)

— A za jedno twoje głupstwo —za to, co wczoraj zrobiłeś na spacerze —kocham cię jeszcze bardziej —jeszcze bardziej.

— Ale dlaczego mnie dręczyłaś, dlaczego nie przychodziłaś, dlaczego przysyłałaś swoje talony, dlaczego zmuszałaś mnie…

— A może chciałam cię wypróbować? Może muszę mieć pewność, że zrobisz wszystko, co zechcę —że jesteś już całkiem mój?

— Tak, całkiem!

Ujęła moją twarz —mnie całego —w dłonie, uniosła moją głowę.

— No, a jak tam z waszymi „obowiązkami każdego uczciwego numeru”? Co?

Słodkie, ostre, białe zęby, uśmiech. W otwartym kielichu fotela —ona jak pszczoła: ma w sobie żądło i miód.

Tak, obowiązki… W myślach przerzucam moje ostatnie notatki: rzeczywiście, nigdzie nawet wzmianki o tym, co właściwie powinienem…

Milczę. Uśmiecham się z zachwytem (i pewnie głupio), patrzę w jej źrenice, przebiegam od jednej do drugiej, a w każdej z nich widzę siebie: ja —malutki, milimetrowy —zamknięty w tych malutkich tęczowych więzieniach. I dlatego znów —pszczoły —wargi, słodki ból kwitnienia…

Każdy z nas, numerów, ma w sobie jakiś niewidzialny, cicho tykający metronom, nie patrząc na zegar znamy więc czas z dokładnością do pięciu minut. Ale wtedy —metronom zatrzymał się we mnie, nie wiedziałem, ile ich minęło, w popłochu wyciągnąłem spod poduszki blaszkę z zegarkiem…

Chwała Dobroczyńcy: jeszcze dwadzieścia minut! Ale minuty —tak śmiesznie krótkie, skąpe, biegną, a ja muszę tyle jej opowiedzieć —wszystko, siebie całego: o liście O, i o strasznym wieczorze, kiedy dałem jej dziecko; i nie wiedzieć czemu o moim dzieciństwie —o matematyku Papli, o √-1 i jak po raz pierwszy byłem na Święcie Jednomyślności i gorzko płakałem, bo okazało się, że mam na junifie —w taki dzień —plamę z atramentu.

I uniosła głowę, oparła się na łokciu. W kątach ust —dwie długie, ostre linie —i ciemny kąt podniesionych brwi: krzyż.

— Może tego dnia… —zamilkła, a brwi jeszcze ciemniejsze. Wzięła mnie za rękę, mocno uścisnęła. —Powiedz, nie zapomnisz mnie, będziesz zawsze o mnie pamiętał?

— Dlaczego ty tak? O co chodzi? I, kochana?

I milczała, a jej oczy już —obok mnie, przeze mnie, dalekie. Raptem usłyszałem, jak wiatr łomoce po szkle ogromnymi skrzydłami (oczywiście —wiał przez cały czas, ale usłyszałem dopiero teraz), i czemuś przypomniały mi się przejmujące ptaki nad szczytem Zielonego Muru.

I potrząsnęła głową, coś od siebie odtrąciła. Raz jeszcze, przez sekundę otarła się cała o mnie —tak aero przez moment sprężyście ociera się o ziemię przed lądowaniem.

— No, dawaj moje. pończochy! Prędko!

Pończochy —porzucone na moim stole, na otwartej (193) stronicy moich notatek. W pośpiechu zaczepiłem o rękopis, kartki się rozsypały i to tak, że nie sposób ułożyć w kolejności, a najważniejsze —nawet gdyby wszystkie złożyć, to tak czy owak nie będzie prawdziwego porządku, tak czy owak pozostaną jakieś wyboje, doły, iksy.

— Nie mogę tak —powiedziałem. —Jesteś —jak teraz —tutaj, obok, a jednak jak za starożytną, nieprzejrzystą ścianą: słyszę przez ścianę szmery, głosy —a nie mogę rozróżnić słów, nie wiem, co się tam dzieje. Ja tak nie mogę. Przez cały czas czegoś nie dopowiadasz do końca, nie powiedziałaś mi, gdzie wtedy trafiłem w Domu Starożytności, co to za korytarze, i skąd doktor —czy tego wszystkiego może w ogóle nie było?

I oparła mi ręce na ramionach, powoli, głęboko weszła w oczy.

— Chcesz wiedzieć wszystko?

— Tak, chcę. Muszę.

— I nie będziesz się bał pójść ze mną wszędzie, do końca —gdziekolwiek cię zaprowadzę?

— Tak, wszędzie!

— Dobrze, obiecuję ci: kiedy skończy się święto, jeżeli tylko… Ach, tak; a jak wasz Integral? Ciągle zapominam spytać —czy szybko?

— Nie: co „jeżeli tylko”? Znowu? Co: „jeżeli tylko”?

Ona (już w progu):

— Sam zobaczysz…

Jestem sam. Wszystko, co po niej zostało —ledwie uchwytny zapach, podobny do słodkiego, suchego, żółtego pyłku jakichś kwiatów zza Muru. I jeszcze coś: tkwiące we mnie mocno haczyki —pytania —jak te, na które starożytni łapali ryby (Muzeum Prehistoryczne).

… Dlaczego ona nagle o Integralu?

Notatka 24

Konspekt:
GRANICA FUNKCJI
WIELKANOC
WSZYSTKO PRZEKREŚLIĆ

Jestem jak maszyna puszczona na zbyt szybkich obrotach: łożyska rozgrzane, lada chwila —zacznie kapać roztopiony metal, i wszystko —na nic. Prędzej —zimnej wody, logiki. Leję wiadrami, ale logika syczy na gorących łożyskach i rozpływa się w powietrzu w nieuchwytną białą parę.

No tak, jasne: żeby określić rzeczywistą wartość funkcji —trzeba ustalić jej granicę. Jasne, że wczorajsze idiotyczne „zniknięcie we wszechświecie” ma granicę w śmierci. Bo śmierć —to właśnie najpełniejsze unicestwienie siebie we wszechświecie. Jeżeli zatem przez „M” oznaczymy miłość, a przez „S” —śmierć, to M = f(S), czyli miłość i śmierć…

Tak, właśnie, właśnie. Dlatego boję się I, walczę z nią, nie chcę. Dlaczego jest we mnie zarazem „nie chcę” i „chcę”? Najstraszniejsze jest właśnie to, że chcę tej wczorajszej szczęśliwej śmierci. Najstraszniejsze jest właśnie, że nawet teraz, po scałkowaniu funkcji logicznej, kiedy widać już, że skrycie zawiera się w niej śmierć, mimo wszystko chcę wargami, rękami, piersią, każdym milimetrem…

Jutro —Dzień Jednomyślności. Rzecz jasna, ona też tam będzie, będę ją widział, ale tylko z daleka. Z daleka —to będzie bolało, bo muszę, bo coś pcha mnie niewstrzymanie, żeby —obok niej, żeby —jej ręce, jej ramię, jej włosy… Ale dobrze —chcę nawet tego bólu.

Dobroczyńco Wielki! Co za absurd —chcieć bólu. Któż nie pojmie, że składniki bólowe są ujemne, pomniejszają sumę, którą nazywamy szczęściem. A zatem…