Będę zupełnie szczery: u nas także nie podano jeszcze absolutnie dokładnego rozwiązania kwestii szczęścia: dwa razy dziennie —od 16 do 17 i od 21 do 22 jeden potężny organizm rozsypuje się na poszczególne komórki: to właśnie ustanowione przez Dekalog —Godziny Osobiste. W tym czasie widzieć można: w mieszkaniach jednych cnotliwie spuszczone zasłony, drudzy —miarowo, spiżowymi stopniami Marsza przemierzają aleję, trzeci —jak ja w tej chwili —przy biurku. Wierzę jednak niezłomnie —choćby mnie nazwano idealistą i fantastą —wierzę: wcześniej czy później —kiedyś i dla tych godzin znajdziemy miejsce w ogólnej formule, kiedyś wszystkie 86400 sekund zmieści się w Dekalogu Godzinowym.
Wiele niewiarygodnych rzeczy czytało się i słyszało o epoce, w której ludzie żyli jeszcze w stanie wolnym, czyli niezorganizowanym, dzikim. To jednak wydawało mi się zawsze najbardziej niewiarygodne: jak ówczesna, choćby nawet zaczątkowa, władza państwowa mogła dopuścić, by ludzie żyli bez czegoś, co przynajmniej przypominałoby nasz Dekalog, bez obowiązkowych spacerów, bez precyzyjnego uregulowania terminów posiłku; żeby wstawali i kładli się spać, kiedy im się spodoba; niektórzy historycy twierdzą nawet, że w owych czasach na ulicach przez całą noc paliło się światło, przez całą noc chodziło się i jeździło po ulicach.
To właśnie nigdy nie mieściło mi się w głowie. Przecież jakkolwiek ograniczony mieliby rozum, mimo wszystko musieli pojmować, że takie życie to najprawdziwsza kryminalna zbrodnia, morderstwo —tyle że powolne, dzień po dniu. Państwo (humanitaryzm) nie pozwalało zabijać pojedynczego człowieka, ale godziło się na połowiczne zabijanie milionów. Zabić jednego, czyli umniejszyć sumę istnień ludzkich o 50 lat —to zbrodnia, lecz umniejszyć sumę ludzkich istnień o 50 milionów lat —to już nie zbrodnia. Czy to nie śmieszne? U nas to zadanie moralno-matematyczne w okamgnieniu rozwiąże byle dziesięcioletni numerek; u nich —nie mogły wszystkie ich Kanty razem wzięte (bo żaden z tych Kantów nie wpadł na pomysł skonstruowania systemu etyki naukowej, czyli opartej na odejmowaniu, dodawaniu, dzieleniu, mnożeniu).
A czy to nie absurd, że państwo (miało czelność nazywać się państwem!) mogło pozostawić poza wszelką kontrolą życie seksualne? Kto, kiedy i ile chciał… Całkiem nienaukowe, jak zwierzęta. I dzieci też rodzili jak popadnie, niczym zwierzęta. Czy to nie śmieszne: opanować umiejętność hodowli roślin, kur, ryb (ścisłe dane potwierdzają, że potrafili to wszystko), ale nie dojść do ostatniego szczebla tej drabiny logicznej: hodowli dzieci. Nie sięgnąć myślą naszej Normy Macierzyńskiej i Ojcowskiej.
Takie to śmieszne, tak nieprawdopodobne, że teraz, kiedy to napisałem, obawiam się: a nuż wy, nieznani czytelnicy, uznacie mnie za złośliwego kpiarza? A nuż pomyślicie, że chcę po prostu zakpić z was i z poważną miną opowiadam niestworzone bzdury?
Po pierwsze jednak: nie jestem zdolny do żartów —w każdym żarcie jako ukryta funkcja zawiera się kłamstwo; a po drugie: Nauka Państwowa twierdzi, że tak właśnie wyglądało życie starożytnych, a Nauka Państwowa mylić się nie może. Skąd by się wtedy miała wziąć logika państwowa, skoro ludzie żyli w stanie wolności, tzn. w stanie zwierząt, małp, stada. Czego można od nich żądać, skoro nawet w naszych czasach —z dna, z włochatych głębin —dobiega niekiedy dzikie małpie echo.
Na szczęście —rzadko. Na szczęście —to tylko drobne awarie elementów: łatwo je remontować nie wstrzymując wiecznego, wielkiego biegu całej Maszyny. A po to, by usunąć odkształconą śrubkę —mamy wprawną, ciężką rękę Dobroczyńcy, mamy doświadczone oko Opiekunów…
Tak, nawiasem mówiąc, teraz sobie przypomniałem: ten wczorajszy, dwuwygięty jak S —zdaje się, że widywałem go, jak wychodził z Urzędu Opieki. Teraz rozumiem, skąd we mnie ten instynktowny wobec niego szacunek i jakaś konsternacja, kiedy ta dziwna I przy nim… Muszę przyznać, że ta I…
Dzwonią na spanie: 22.30. Do jutra.
Notatka 4
Do tej pory wszystko w życiu było dla mnie jasne (nie bez kozery chyba mam upodobanie do samego wyrazu „jasne”). A dzisiaj… Nie rozumiem.
Po pierwsze, rzeczywiście dostałem przydział właśnie do audytorium 112, tak jak mówiła. Chociaż prawdopodobieństwo wynosiło —
(1500 —to ilość audytoriów, 10000000 —numerów). A po drugie… Ale po kolei…
Audytorium. Ogromna, nasłoneczniona półkula ze szklanych brył. Dośrodkowe okręgi szlachetnie kulistych, gładko ostrzyżonych głów. Z lekkim skurczem serca rozejrzałem się wkoło. Sprawdzałem, jak sądzę, czy nie błyśnie gdzieś nad błękitnymi falami junif różowy półksiężyc —miłe usta O. A tu czyjeś niezwykle białe i ostre zęby podobne do… nie, to nie to. Dziś o 21.00, wieczorem, O przyjdzie do mnie —to całkiem naturalne, że pragnąłem ją zobaczyć.
Dzwonek. Wstaliśmy, odśpiewaliśmy Hymn Państwa Jedynego —i oto już na estradzie błyskający złotym głośnikiem i dowcipem fonolektor.
— Proszę szanownych numerów! Niedawno archeologowie dokopali się pewnej książki z 20 wieku. Autor-ironista opowiada w niej o dzikusie i o barometrze. Dzikus zauważył: ilekroć barometr zatrzymywał się na „deszczu” —rzeczywiście padał deszcz. Ponieważ dzikusowi zachciało się deszczu, wydłubał w sam raz tyle rtęci, żeby poziom stanął na „deszczu” (na ekranie —dzikus w pióropuszu wydłubujący rtęć: śmiech). Śmiejecie się: ale czy nie wydaje się wam, że bardziej wart śmiechu był Europejczyk tamtej epoki? Podobnie jak dzikus —Europejczyk chciał „deszczu” —deszczu przez duże D, deszczu algebraicznego. Sam jednak sterczał przed barometrem jak zmokła kura. Dzikus przynajmniej miał więcej śmiałości, energii i —wprawdzie dzikiej —logiki: potrafił ustalić związek między skutkiem i przyczyną. Wydłubując rtęć uczynił pierwszy krok na wielkiej drodze, którą…
W tym momencie (powtarzam: pisząc nie ukrywam niczego) —w tym momencie zrobiłem się jakby nieprzemakalny, podczas gdy z głośników płynęły życiodajne potoki. Wydało mi się nagle, że niepotrzebnie tutaj przyszedłem (dlaczego „niepotrzebnie” i jakże mogłem nie przyjść, skoro miałem przydział?); wydało mi się —wszystko to puste, sama skorupa. Z trudem włączyłem uwagę wtedy dopiero, kiedy fonolektor przeszedł już do tematu zasadniczego: do naszej muzyki, kompozycji matematycznej (matematyk —przyczyna, muzyka —skutek), do opisu wynalezionego niedawno muzykometru.
— Kręcąc po prostu tą rączką każdy produkuje do trzech sonat na godzinę. A waszych przodków kosztowało to tyle wysiłku! Mogli tworzyć tylko dzięki doprowadzeniu się do stanu „natchnienia” —nieznanej postaci epilepsji Oto przezabawny przykład tego, co im wychodziło —muzyka Skriabina, wiek 20. To czarne pudło (na estradzie rozsunięto zasłonę, tam —ich pradawny instrument) —to pudło, fortepian, nazywali inaczej „royal” czyli „królewskim”, co także dowodzi, jak dalece cała ich muzyka…