Z tyłu, z dyszącego ciężkiego gąszczu ciał donośny głos:
— Ależ to szaleństwo!
I zdaje mi się, że to ja —tak, sądzę, że to byłem właśnie ja —wskakuję na kamień, a stamtąd słońce, głowy, na niebieskim tle —zielona zębata piła, i krzyczę:
— Tak, tak, właśnie! Wszyscy właśnie muszą oszaleć, koniecznie muszą oszaleć —jak najprędzej! Ja wiem —to konieczność.
Obok —I; jej uśmiech, dwie ciemne linie —od kącików ust w górę, ostrym kątem; a we mnie —węgiel, i to —przelotne, lekkie, nieco bolesne, piękne…
Potem —tylko zakrzepłe, rozprysłe odłamki.
Powoli, nisko —ptak. Widzę: jest żywy tak jak ja, jak człowiek obraca głowę w prawo, w lewo, i świdruje mnie czarnymi, okrągłymi oczami…
I coś jeszcze: plecy pokryte lśniącą sierścią barwy starej kości słoniowej. Po plecach pełznie ciemny insekt z drobnymi przezroczystymi skrzydłami —plecy drgają, żeby strząsnąć insekta, drgają jeszcze raz…
I jeszcze coś: cień liści —spleciony, kratkowany. Leżący w cieniu jedzą coś, co przypomina legendarne pożywienie starożytnych: podługowaty żółty owoc i kawałek czegoś ciemnego. Kobieta wtyka mi to w rękę —i śmiech mnie bierze: nie wiem, czy mogę to jeść.
I znów: tłum, głowy, nogi, ręce, usta. Na sekundę wyskakują twarze —i giną, pękają jak bąble na wodzie. I na sekundę —czy może tak mi się tylko zdaje —przezroczyste, lecące skrzydła —uszy.
Z całej siły ściskam rękę I. Ogląda się:
— Co ty?
— On tu jest… Zdawało mi się…
— Co za on?
— S… Dopiero co —w tłumie…
Węglowoczarne, cienkie brwi zadarte ku skroniom: ostry trójkąt, uśmiech. Nie rozumiem, dlaczego się uśmiecha —jak ona może się uśmiechać?
— Nie rozumiesz, I —ty nie rozumiesz, co to znaczy, jeżeli on albo któryś z nich tu jest…
— Śmieszny jesteś! Czy komukolwiek tam, za Murem, przyjdzie do głowy, że my jesteśmy tutaj? Przypomnij sobie: czy sam kiedykolwiek myślałeś, że to jest możliwe? Oni polują na nas tam —niech sobie polują! A ty majaczysz.
Uśmiecha się lekko, wesoło i ja się uśmiecham, ziemia —pijana, wesoła, lekka —płynie…
Notatka 28
No, więc: jeżeli wasz świat przypomina świat naszych dalekich przodków, wyobraźcie sobie, że razu pewnego w przestworzach oceanu natknęliście się na szóstą, siódmą część świata —jakąś Atlantydę, a tam —niesłychane miasta-labirynty, ludzie szybują w powietrzu bez skrzydeł ani aero, kamienie unosi w górę siła wzroku —słowem, coś takiego, co wam samym nie postałoby w głowie, nawet gdybyście chorowali na sny. Tak właśnie było wczoraj ze mną. No, bo zrozumcie: nikt z nas nigdy od czasów Wojny Dwustuletniej nie był za Murem —mówiłem wam już o tym.
Wiem: mam wobec was, nieznani przyjaciele, obowiązek —szczegółowo opowiedzieć wam o tym dziwnym i nieoczekiwanym świecie, który wczoraj odkryłem. Ale na razie nie jestem w stanie do te, go wrócić. Ciągle coś nowego, jakaś ulewa zdarzeń, nie zdołam zebrać tego wszystkiego: nadstawiam poły, garście —a mimo to całe wiadra chlustają obok, a na te stronice trafiają tylko kropelki…
Najpierw usłyszałem za moimi drzwiami podniesione głosy —poznałem głos I, sprężysty, metaliczny —i drugi, prawie sztywny, nie gnący się —jak drewniana linijka —głos Ю. Potem drzwi otwarły się z trzaskiem i wystrzeliły nimi obiema w głąb mego pokoju. Właśnie tak: wystrzeliły.
I położyła ręce na oparciu mojego fotela i przez ramię, w prawo —samymi zębami uśmiechała się do tamtej. Nie chciałbym stanąć wobec takiego uśmiechu.
— Słuchajcie —zwróciła się do mnie I. —Ta kobieta, jak się zdaje, postanowiła chronić was przede mną jak małe dziecko. Czy to —za waszą zgodą?
I wtedy —tamta, z drgającymi skrzelami:
— Tak, on właśnie jest dzieckiem. Tak! Tylko dlatego nie widzi, że wy z nim to wszystko —tylko po to, żeby… że to wszystko —komedia, tak! I moim obowiązkiem…
Przez moment w lustrze —złamana, podskakująca prosta moich brwi. Zerwałem się i z trudem powściągając w sobie tamtego —z trzęsącymi się owłosionymi pięściami, z trudem przeciskając przez zęby każde słowo, krzyknąłem jej prosto w twarz —prosto w skrzek:
— Nat-tych-chmias-st —precz! Natychmiast!
Skrzela wzdęły się ceglastoczerwono, potem opadły, poszarzały. Otwarła usta, żeby coś powiedzieć i nic nie mówiąc —zamknęła, wyszła.
Przypadłem do I:
— Nie daruję —nigdy sobie tego nie daruję! Ona śmiała —ciebie? Ale nie możesz myśleć, że ja myślę, że… że ona… To wszystko przez to, że ona chce się zapisać na mnie, a ja…
— Zapisać się na szczęście nie zdąży. A choćby tysiące takich jak ona: wszystko mi jedno. Wiem —uwierzysz nie tysiącowi, ale mnie jednej. Bo przecież po wczorajszym —jestem cała przed tobą, do końca, tak jak chciałeś. Masz mnie w ręku, możesz —w każdej chwili…
— Co —w każdej chwili —i naraz zrozumiałem —co, krew trysnęła do uszu, policzków, krzyknąłem: —Nie wolno o tym, nigdy mi o tym nie mów! Przecież rozumiesz, że to —tamten ja, dawny, a teraz…
— Kto cię tam wie… Człowiek jest jak powieść —do ostatniej stroniczki nie wiesz, jak się skończy. Inaczej nie warto byłoby czytać…
I głaszcze mnie po głowie. Nie widzę jej twarzy, ale po głosie słychać: patrzy teraz gdzieś bardzo daleko, uczepiła się oczami chmury płynącej bezgłośnie, powoli, nie wiadomo gdzie…
Nagle odsunęła mnie ręką —twardo i czule:
— Słuchaj: przyszłam ci powiedzieć, że może to już dla nas ostatnie dni… Wiesz: od dzisiaj wieczór odwołano wszystkie audytoria.
— Odwołano?
— Tak. Przechodziłam w pobliżu —widziałam: oni coś szykują w budynkach audytoriów, jakieś stoły, medycy na biało.
— Ale co to znaczy?
— Nie wiem. Nikt na razie nie wie. I to jest najgorsze. Czuję tylko: oni włączyli prąd, biegnie iskra —i jak nie dziś, to jutro… Ale może nie zdążą.
Dawno już przestałem rozumieć: co za oni, co za my. Nie rozumiem, czego chcę: żeby zdążyli —czy żeby nie. Jedno jest dla mnie jasne: I stąpa teraz po samej krawędzi —i lada moment…
— Ależ to szaleństwo —mówię. —Wy —i Państwo Jedyne. Jakby ktoś zatkał ręką wylot lufy i myślał, że powstrzyma wystrzał. To zupełne szaleństwo!
Uśmiech:
— „Wszyscy muszą oszaleć —jak najprędzej oszaleć”. Ktoś to powiedział wczoraj. Pamiętasz? Tam…
Tak, mam to zanotowane. Z tego wynika, że to się działo naprawdę. W milczeniu patrzę jej w twarz: teraz szczególnie wyraźnie w poprzek niej —ciemny krzyż.
— I, kochana —dopóki nie za późno… Chcesz, rzucę wszystko, o wszystkim zapomnę —i uciekniemy tam z tobą, za Mur —do tych… Nie wiem, co to za jedni.