Выбрать главу

… Gdybyście odczytywali to wszystko nie z moich notatek przypominających jakąś dziwaczną starożytną powieść —gdyby jak mnie drżała wam w rękach ta pachnąca jeszcze świeżą farbą płachta gazety —gdybyście tak jak ja wiedzieli, że to wszystko najprawdziwsza realność, jak nie dziś, to jutro —czy nie czulibyście tego, co ja? Czy —tak jak mnie w tej chwili —nie mąciłoby się wam w głowie? Czy —pleców i ramion —nie przenikałyby wam te straszne, rozkoszne, lodowate igiełki? Czy nie wydawałoby się wam, że jesteście —gigantem, Atlasem —że prostując się niechybnie stukniecie głową w szklany sufit?

Złapałem za telefon:

— I-330… Tak, tak: 330 —a potem krzyknąłem zachłystując się: —Jesteście w domu, tak? Czytaliście —czytacie? Przecież to, przecież to… To olśniewające!

— Tak… —długie, ciemne milczenie. Słuchawka ledwie słyszalnie brzęczała, zastanawiała się nad czymś… —Koniecznie muszę się dzisiaj z wami zobaczyć. Tak, u mnie po 16. Koniecznie.

Kochana! Ach, jaka kochana! „Koniecznie…” Czułem: uśmiecham się —i w żaden sposób nie mogę przestać, i tak właśnie będę niósł mój uśmiech ulicą —jak latarnię, wysoko nad głową…

Tam, na dworze, wypadł na mnie wiatr. Popychał, świszczał, smagał. Ale w to mi graj. Skowyt, wycie —co tam: już teraz nie zdołasz zwalić murów. Nad głową rozpadają się żelazolotne chmury —nie szkodzi: nie zdołacie przesłonić słońca —na wieki przykuliśmy je łańcuchami do zenitu —jesteśmy jak Jozue!

Na rogu —gromadka takich Jozuów tłoczyła się z czołami przylepionymi do szklanej ściany. W środku, na oślepiająco białym stole leżał już jeden. Spod bieli, rozsunięte żółtym kątem, wyglądały bose podeszwy stóp, biali medycy —pochylili się u wezgłowia, biała ręka —podała innej ręce napełnioną czymś strzykawkę.

— A wy —czemu nie idziecie? —spytałem —nikogo czy raczej wszystkich.

— A wy —obejrzała się ku mnie czyjaś kula.

— Ja —potem. Muszę jeszcze najpierw…

Odszedłem trochę zmieszany. Rzeczywiście, najpierw musiałem zobaczyć się z nią, z I. Ale dlaczego, „najpierw” —sam sobie nie potrafiłem odpowiedzieć…

Pochylnia. Błękitnawolodowy Integral połyskiwał, iskrzył się. W maszynowni huczało dynamo —powtarzając bez końca jakieś jedno pieszczotliwe słowo —jakby moje własne, znane mi słowo. Nachyliłem się, pogłaskałem długą, zimną dyszę silnika. Kochana… ach, jaka kochana. Jutro —ożyjesz, jutro —zadrżysz pierwszy raz w życiu, czując palące rozbryzgi ognia w swoim łonie…

Jakże teraz śmiałbym spojrzeć na tego potężnego, szklanego potwora, gdyby wszystko zostało jak wczoraj? Gdybym wiedział, że jutro o 12 zdradzę go… tak, zdradzę…

Ostrożnie —z tyłu za łokieć. Odwróciłem się: talerzowata, płaska twarz Drugiego Konstruktora.

— Wiecie już —powiedział.

— Co? Operacja? Tak, prawda? Jak —wszystko, wszystko —od razu…

— Ależ nie, nie o to chodzi: próbny lot przełożono na pojutrze. Wszystko przez tę tam Operację… Niepotrzebnie się spieszyliśmy…

„Wszystko przez tę tam Operację”… Śmieszny, ograniczony człowiek. Nie widzi dalej swojego talerza. Nie wie, że gdyby nie Operacja —jutro o 12 siedziałby pod kluczem w szklanej klatce, miotałby się tam i tłukł o ściany…

W moim pokoju o 15.30. Wszedłem —zobaczyłem. Siedziała przy biurku —koścista, wyprostowana, twarda —oparłszy na ręce prawy policzek. Widocznie czekała już od dawna: kiedy zerwała się, gdy wszedłem —na jej policzku zostało pięć dołków po palcach.

Przez sekundę we mnie —tamten nieszczęsny poranek, i właśnie tu, przy biurku —ona obok I, rozjuszona… Ale to tylko sekunda —zaraz spłukana przez dzisiejsze słońce. Tak bywa, kiedy w jasny dzień wchodząc do pokoju w roztargnieniu włączamy światło —żarówka się pali, ale jakby jej nie było —taka śmieszna, biedna, niepotrzebna…

Bez namysłu podałem jej rękę, wszystko wybaczyłem —schwyciła obie moje, mocno, kolczasto ścisnęła i z policzkami podrygującymi w zdenerwowaniu jak starożytne ozdoby —powiedziała:

— Czekałam… ja tylko na chwilę… chciałam tylko powiedzieć: taka jestem szczęśliwa, taka szczęśliwa! Rozumiecie: jutro —pojutrze —będziecie się już cieszyć doskonałym zdrowiem, odrodzicie się…

Dostrzegłem na biurku kartkę —ostatnie dwie strony mojej wczorajszej notatki: leżała tam, gdzie ją wczoraj zostawiłem. Gdyby wiedziała, co ja tam wypisywałem… Wszystko jedno zresztą: teraz to —tylko historia, teraz to —w śmiesznej dali, jak przez odwróconą lornetkę…

— Tak —powiedziałem —a wiecie: szedłem teraz aleją, i ktoś przede mną, a za nim —cień na nawierzchni. I rozumiecie: —cień —świeci się. I zdaje mi się —no, nawet jestem przekonany —jutro już w ogóle nie będzie cieni, ludzie, przedmioty —bez cienia, słońce —na wylot, przez wszystko…

Ona —czule i surowo:

— Fantasta z was! Dzieciom w mojej szkole —nie pozwoliłabym tak mówić…

I coś o dzieciach, jak wszystkie naraz, hurtem zaprowadziła na Operację, jak trzeba było je tam wiązać, i że „kochać —trzeba bezlitośnie, ale to bezlitośnie”, i że, zdaje się, wreszcie się zdecyduje…

Poprawiła szarobłękitną tkaninę pomiędzy kolanami, w milczeniu, szybko —oblepiła mnie całego uśmiechem, wyszła.

I —na szczęście, słońce dzisiaj jeszcze się nie zatrzymało, słońce biegło, i już 16, stukam do jej drzwi —serce stuka…

— Proszę wejść!

Na podłogę —przy jej fotelu, objąwszy jej nogi, z głową odrzuconą patrzeć jej w oczy —kolejno to w jedno, to w drugie —i w każdym widzieć siebie —w cudownej niewoli…

A tam, za ścianą, burza, tam —chmury coraz to bardziej żelazne: to co! w głowie —ciasno, wezbrane —przez brzeg —słowa, i na głos razem ze słońcem lecę gdzieś… nie, teraz wiemy już, gdzie —a za mną planety —planety buchające płomieniami, zasiedlone przez ogniste, śpiewające kwiaty —i planety nieme, niebieskie, na których rozumne kamienie łączą się w zorganizowane społeczeństwa —planety, które, jak nasza Ziemia, osiągnęły szczyt absolutnego, stuprocentowego szczęścia…

I naraz —z góry:

— A nie sądzisz, że szczyt —to właśnie kamienie połączone w zorganizowane społeczeństwo?

I coraz ostrzejszy, coraz ciemniejszy trójkąt:

— A szczęście… Co to jest? Przecież pragnienia —są dręczące, prawda? To jasne: szczęście —kiedy nie ma już żadnych pragnień, ani jednego… Co za błąd, co za idiotyczny przesąd, że do tej pory przed szczęściem —stawialiśmy znak plus, przed absolutnym szczęściem —a nie, oczywiście —minus, boski minus.

Pamiętam, speszony wybełkotałem:

— Absolutny minus —to 273°…

— Minus 273 —właśnie. Trochę chłodno, ale czyż to nie dowodzi, że jesteśmy na szczycie?

Jak wtedy, dawno, mówiła jakby za mnie, ze mnie —rozwijała moje myśli aż do końca. Ale było w tym coś tak strasznego —nie mogłem —z wysiłkiem wydobyłem z siebie „nie”.

— Nie —powiedziałem. —Ty… ty żartujesz…

Roześmiała się, głośno —za głośno. Szybko, w ciągu sekundy, dośmiała się do jakiejś krawędzi —potknęła się —w dół… Pauza.