— No, dobrze —ale nie trzeba, nie trzeba… Rozumiecie: muszę was zaprowadzić do I —jak wtedy proponowałem —żeby ona…
— Tak (cicho, nie odejmując rąk od twarzy).
Pomogłem jej wstać. I w milczeniu, każde zajęte sobą —czy może tym samym —ulicą coraz ciemniejszą, wśród niemych ołowianych domów, w gęstych, smagających gałęziach wiatru…
W jakimś przezroczystym napiętym punkcie —w świście wiatru usłyszałem za nami znajome kroki —chlupoczące jak po kałużach. Obejrzałem się na zakręcie —wśród chmur pędzących głową na dół w granatowym lustrze nawierzchni —ujrzałem S. Naraz —obce, nie do taktu wymachujące ręce, i głośno opowiadam O —że jutro… tak, jutro —pierwszy lot Integralu — to będzie rzecz absolutnie niebywała, cudowna, straszna.
O —ze zdumieniem, krągło, niebiesko patrzy na mnie, na moje głośno, bezsensownie wymachujące ręce. Ale nie daję jej dość do słowa —gadam, gadam. A w środku odrębnie —to słyszę tylko ja sam —gorączkowo brzęczy i postukuje myśclass="underline" Nie wolno… trzeba jakoś… Nie wolno prowadzić go ze sobą do I —…
Zamiast skręcić w lewo —skręcam w prawo. Most podstawia swój pokorny, niewolniczo ugięty grzbiet —nam trojgu: mnie, O —i jemu, S, z tyłu. Z oświetlonych budynków na tamtym brzegu sypią się w wodę światła, rozpryskują się tysiącami iskier podskakujących gorączkowo, ochlapanych wściekłą białą pianą. Wiatr huczy —jakby gdzieś nie bardzo wysoko naciągnięto basową strunę-sznur. A w tle basu —z tyłu przez cały czas —-
Dom, w którym mieszkam. Przy drzwiach O zatrzymała się, coś zaczęła:
— Nie! Przecież obiecaliście…
Nie dałem jej skończyć, pospiesznie wepchnąłem za próg —byliśmy w środku, w westybulu. Nad stolikiem kontroli —znajome, podrygujące nerwowo obwisłe policzki: wokoło —zbita gromadka numerów —jakiś spór, głowy przewieszone przez poręczę pierwszego piętra —kolejno zbiegają na dół. Ale to —potem, potem… A teraz —byle szybciej —zaciągnąłem O w przeciwległy kąt, usiadłem tyłem do ściany (tam, za ścianą, widziałem: po trotuarze w tę i z powrotem sunął ciemny, wielkogłowy cień), wyciągnąłem notes.
O —w swoim fotelu powoli zapadała się —jakby pod junifą ulatniało się, topniało ciało —i tylko puste ubranie i puste —wyciągające w niebieską pustkę —oczy. Ze zmęczeniem:
— Po co wyście mnie tutaj? Oszukaliście mnie?
— Nie… Ciszej! Spójrzcie tam: widzicie —za ścianą?
— Tak. Cień.
— On —cały czas za mną… Nie mogę. Rozumiecie —nie wolno mi. Zaraz napiszę dwa słowa —weźmiecie i załatwicie sama. Wiem: on tu zostanie.
Pod junifą —znowu poruszyło się pełne ciało, zaokrąglił się brzuch, na policzkach —ledwie dostrzegalny brzask, jutrzenka.
Wsunąłem karteczkę w jej zimne palce, mocno ścisnąłem rękę, ostatni raz zaczerpnąłem oczami z jej niebieskich oczu.
— Żegnajcie! Może jeszcze kiedyś…
Cofnęła rękę. Pochylona odeszła powoli —dwa kroki —szybko się odwróciła —i znowu przy mnie. Wargi się poruszają —oczami, wargami —cała —jedno, tylko jedno i to samo, jakieś słowo do mnie —i jaki nie do zniesienia uśmiech, jaki ból…
A potem zgięta, złamana ludzka drzazga w drzwiach —drobny cień za ścianą —nie oglądając się, szybko —coraz szybciej…
Podszedłem do stolika Ю. Nerwowo, z irytacją wzdymając skrzela powiedziała do mnie:
— Macie pojęcie —wszyscy jakby powariowali! Ten tam przysięga, że na własne oczy widział koło Domu Starożytności jakiegoś człowieka —goły i cały obrośnięty sierścią…
Ze zbitej, najeżonej głowami gromadki —głos:
— Tak! I jeszcze raz powtarzam: widziałem, tak!
— No, jak wam się to podoba? Co za brednie!
I te jej „brednie” —takie pewne siebie, sztywne, że sam sobie zadałem pytanie: Czy to rzeczywiście nie brednie — wszystko to, co dzieje się ze mną i wokół mnie w ostatnich czasach?
Rzuciłem jednak okiem na własne włochate ręce —przypomniało mi się: I ty masz pewnie parę kropel leśnej krwi… Może właśnie dlatego…
Nie: na szczęście —nie brednie. Nie: na nieszczęście —nie brednie.
Notatka 33
Ten dzień —nadszedł.
Prędzej gazetę —może tam. Czytam oczami (właśnie tak: moje oczy teraz —jak pióro, jak suwak, który trzyma się, czuje w ręku —to coś obcego, to narzędzie).
Tam —wielkimi literami, na całą pierwszą stronę:
Wrogowie szczęścia nie śpią. Nasze szczęście jest w naszych rękach: zatrzymajcie je! W dniu jutrzejszym odwołuje się wszelkie prace —wszystkie numery obowiązane są stawić się na Operację. Numery, które nie dopełnią obowiązku stawienia —podlegają karze w Maszynie Dobroczyńcy.
Jutro! Czy może jeszcze być —czy będzie jakiekolwiek jutro?
Prawem codziennej bezwładności sięgnąłem ręką (narzędzie) na półkę z książkami —dołączyłem dzisiejszą „Gazetę” do reszty pod okładkę zdobioną złotem. I jednocześnie:
Po co? Czy nie wszystko jedno? Przecież tutaj, do tego pokoju —już nigdy więcej, nigdy…
Gazeta z rąk —na ziemię. A sam stoję, rozglądam się wokoło po całym, całym pokoju, pospiesznie chwytam na drogę —gorączkowo upycham w niewidzialnej walizce wszystko, co żal mi tu zostawić. Biurko. Książki. Fotel. W fotelu siedziała wtedy I —a ja na dole, na ziemi… Łóżko…
Potem chwilę jedną, drugą —idiotycznie czekam na jakiś cud, może —zadzwoni telefon, może ona powie, żeby…
Nie. Nie ma cudu…
Odchodzę —w nieznane. To moje ostatnie słowa. Żegnajcie —nieznani, ukochani, z którymi przeżyłem tyle stronic, którym ja, chory na duszę —ukazałem siebie bez reszty, do ostatniej śrubki startej na proch, do ostatniej pękniętej sprężynki… Odchodzę.
Notatka 34
O, gdybym rzeczywiście roztrzaskał w drobny mak i siebie, i innych, gdybym rzeczywiście —razem z nią —znalazł się gdzieś za Murem, miedzy bestiami szczerzącymi żółte kły, gdybym rzeczywiście już nigdy tu nie wrócił. Byłoby tysiąc —milion razy łatwiej. A teraz —co? Pójść i udusić tę — — Ale czy to co pomoże?
Nie, nie nie D-503, weź się w garść! Skonstruuj sobie mocną oś logiczną —ze wszystkich sił napieraj na dźwignię, choćby niedługo miało być tego napierania —i jak starożytny niewolnik obracaj żarna sylogizmów —aż zanotujesz, aż przemyślisz wszystko, co zaszło…
Kiedy wszedłem na pokład Integralu — wszyscy już byli w komplecie, wszyscy na stanowiskach, wszystkie plastry gigantycznego szklanego ula były już pełne. Przez szkło pokładów —mikroskopijni, mrówczy ludzie w dole —przy telegrafach, przy dynamo, transformatorach, wysokościomierzach, zaworach, wskazówkach, silnikach, pompach, dyszach. W messie —jacyś tacy z tablicami i instrumentami —pewnie delegowani przez Urząd Nauki. Przy nich —Drugi Konstruktor z dwoma swoimi asystentami.