Dalej —znów nie pamiętam, może dlatego, że… No, tak, powiem wprost: dlatego, że do „królewskiego” pudła podeszła ona —I-330. Pewnie byłem po prostu zaskoczony tym jej niespodziewanym pojawieniem się na estradzie.
Miała na sobie fantastyczny kostium epoki starożytnej: obcisła czarna suknia, ostro podkreślona białość odsłoniętych ramion i piersi, i ten ciepły, kołysany oddechem cień pośrodku… i oślepiające, prawie wściekłe zęby…
Uśmiech-ukąszenie, tu —na dół. Usiadła, zagrała. Dzikie to, spazmatyczne, pstrokate jak całe ich życie —ani cienia rozumnej mechaniczności. Oczywiście wszyscy wokół mnie mają rację: śmieją się. Tylko niektórzy… Ale dlaczego i ja —i ja?
Tak, epilepsja —choroba psychiczna —ból… Powolny, słodki ból —ukąszenie i żeby jeszcze głębiej, jeszcze boleśniej. A teraz, powoli —słońce. Nie nasze, nie to kryształowo błękitnawe i równomierne przez szklane cegły ścian —nie: dzikie, pędzące, palące słońce —precz z siebie wszystko —wszystko w strzępy.
Ten, co siedział koło mnie, spojrzał z ukosa w lewo —na mnie —i zachichotał. Nie wiem czemu zapamiętałem wyraźnie: zobaczyłem —na wargi wyskoczyła mu mikroskopijna banieczka śliny, pękła. Ta banieczka mnie ocuciła. Znowu sobą.
Jak wszyscy —słyszałem tylko idiotyczną, rozbieganą trzaskaninę strun. Śmiałem się. Wszystko było łatwe i proste. Utalentowany fonolektor w nazbyt żywych barwach przedstawił nam tę dziką epokę —i tyle.
Z jaką rozkoszą słuchałem potem naszej muzyki współczesnej! (Zademonstrowano ją pod koniec —dla kontrastu.) Kryształowe stopnie chromatyczne schodzących się i rozchodzących szeregów nieskończonych —i sumujące akordy formuł Taylora, Maclaurina; całotonowe kwadratowo ciężkie suwy spodni Pitagorasowych; smutna melodia ruchu gasnąco wahadłowego; mieniące się Fraunhoferowymi liniami pauz dobitne takty —spektralna analiza planet… Jaka potęga! Jaka niezachwiana prawidłowość! Jaka żałosna jest samowolna, niczym —prócz dzikich fantazji —nie ograniczona muzyka starożytnych!
Jak zwykle wszyscy opuszczali audytorium w równych szeregach, czwórkami, przez szerokie drzwi. W pobliżu mignęła znajoma dwuwygięta postać: ukłoniłem się z szacunkiem.
Za godzinę powinna przyjść miła O. Czułem się przyjemnie i pożytecznie podniecony. W domu —jak najprędzej do kantoru, podsunąłem dyżurnemu mój różowy bilet i dostałem zaświadczenie o prawie do zasłon. To prawo obowiązuje u nas tylko w dni seksualne. Na co dzień w swoich ścianach przejrzystych, jakby wysnutych z połyskliwego powietrza, żyjemy wiecznie na widoku, zawsze skąpani w świetle. Nie mamy przed sobą nic do ukrycia. Poza tym ułatwia to ciężką i szlachetną pracę Opiekunów. W przeciwnym razie do czego by mogło dojść! Być może właśnie dziwaczne, nieprzejrzyste domostwa starożytnych zrodziły tę ich żałosną komórkową psychikę. „Mój (sic!) dom —moja twierdza” —ależ wymyślili!
O 22.00 spuściłem zasłony —i w tym samym momencie weszła zadyszana O. Podała mi swoje różowe usteczka —i różowy bilecik. Oddarłem talon —i nie mogłem się oderwać od różowych ust aż do ostatniej chwili —22.15.
Potem pokazywałem jej moje „notatki” i mówiłem —zdaje się, że bardzo dobrze —o pięknie kwadratu, sześcianu, prostej. Słuchała tak czarująco różowo —i naraz z niebieskich oczu łza, druga, trzecia —prosto na otwartą stronę (s. 7). Atrament rozmazał się. No, i trzeba będzie przepisać.
— Δ, najmilszy, gdybyście tylko —gdyby…
No, i co „gdyby”? Co za „gdyby”? Znowu jej stara śpiewka: dziecko. Czy może coś nowego —w sprawie… w sprawie tamtej? Chociaż to już chyba… Nie, to byłoby już nazbyt idiotyczne.
Notatka 5
Znowu nie to. Znowu zwracam się do ciebie, mój nieznany czytelniku, tak jakbyś… No, dajmy na to, mojego starego kolegę, R-13, poetę, wargi ma murzyńskie —wszyscy przecież znają. Tymczasem wy —na Księżycu, na Wenus, na Marsie, na Merkurym —kto was tam wie, coście za jedni.
Więc tak: wyobraźcie sobie —kwadrat, żywy, piękny kwadrat. Musi opowiedzieć o sobie, o swoim życiu. Rozumiecie —ostatnia rzecz, która przyszłaby kwadratowi do głowy, to opowiedzieć o tym, że ma równe wszystkie cztery kąty: on już tego po prostu nie dostrzega, tak dalece jest to dla niego sprawa zwykła, codzienna. Ja też właśnie przez cały czas jestem w takiej kwadratowej sytuacji. Weźmy chociażby różowe talony i wszystko, co się z nimi wiąże: dla mnie to równość czterech kątów, ale dla was być może jest to gorsze niż dwumian Newtona.
Więc tak. Któryś tam starożytny mędrzec, ma się rozumieć przypadkiem, powiedział raz coś mądrego: „Głód i miłość włada światem”. Ergo: żeby władać światem, człowiek musi narzucić swoje władanie władcom świata. Nasi przodkowie niemałym kosztem pokonali wreszcie Głód: mam na myśli Wielką Wojnę Dwustuletnią —wojnę między miastem a wsią. Zapewne powodowani religijnym zabobonem dzicy chrześcijanie z uporem trwali przy swoim chlebie[2]. Ale w roku 35 przed powstaniem Państwa —wynaleziono dzisiejsze nasze naftowe pożywienie. Co prawda przeżyły tylko 0,2 ludności kuli ziemskiej. Ale za to —oczyszczone z tysiącletniego brudu —jakże rozbłysło oblicze ziemi. I dzięki temu to zero całych dwie dziesiąte —zaznały rozkoszy przebywania w pałacach Państwa Jedynego.
Czy to nie jasne: rozkosz i zawiść to licznik i mianownik ułamka zwanego szczęściem. Jakiż miałyby sens wszystkie niezliczone ofiary Wojny Dwustuletniej, gdyby w naszym życiu pozostał jeszcze jakikolwiek pretekst dla zawiści. Tymczasem pretekst taki pozostawał, bo pozostały nosy „jak guziki” i nosy „klasyczne” (tamta nasza rozmowa na spacerze) —bo o miłość jednych zabiegało wielu, innych —nikt.
Naturalnie, odkąd jego władzy poddał się Głód (algebraiczny = sumie dóbr materialnych), Państwo przypuściło atak na drugiego władcę świata, mianowicie —Miłość. Nareszcie i ten żywioł został pokonany, czyli zorganizowany, zmatematyzowany. Około 300 lat temu ogłoszono nasze historyczne „Lex sexualis”: „Każdy numer ma prawo do każdego numeru jako produktu seksualnego”.
Dalej —to już sprawy techniczne. Przechodzicie skrupulatne badania w laboratoriach Urzędu Seksualnego, tam precyzyjnie określa się zawartość hormonów płciowych we krwi —opracowuje odpowiednią dla was Tabelę dni seksualnych. Po czym składacie oświadczenie, że w swoje dni pragniecie korzystać z numeru takiego a takiego (albo takich a takich) i otrzymujecie należny wam bloczek z talonami (różowy). I tyle.
Jasne: powodów do zawiści nie ma już żadnych, mianownik szczęścia sprowadzony został do zera —ułamek zmienia się we wspaniałą nieskończoność. To właśnie, co dla starożytnych stanowiło źródło niezliczonych kretyńskich tragedii —u nas sprowadzono do harmonijnej, przyjemnie pożytecznej funkcji organizmu, podobnie jak sen, pracę fizyczną, odżywianie się, defekację itd. Na tym przykładzie widzicie, jak wielka siła logiki oczyszcza wszystko, czegokolwiek dotknie. O, gdybyście wy, nieznani, poznali tę cudowną siłę, gdybyście wy także nauczyli się podążać za nią!
2
Wyraz ten zachował się u nas tylko w postaci poetyckiej metafory: skład chemiczny tej substancji jest nieznany.