To, rzecz jasna, było naturalne: zobaczyłem tam własne odbicie. Ale co było nienaturalne i niepodobne do mnie (widocznie był to męczący wpływ otoczenia) —namacalnie odczułem lęk, poczułem się schwytany, uwięziony w tej barbarzyńskiej klatce, poczułem, że wciąga mnie szaleńczy wir starego życia.
— Wiecie co —odezwała się I —wyjdźcie na chwilę do sąsiedniego pokoju. —Głos jej dobiegał stamtąd, z wnętrza, zza ciemnych okien oczu, gdzie paliło się w kominku.
Wyszedłem, usiadłem. Z konsoli na ścianie ledwie dostrzegalnie uśmiechała się asymetryczna, perkatonosa fizys któregoś ze starożytnych poetów, bodajże Puszkina. Po cóż ja tu siedzę —i z pokorą znoszę ten uśmiech, i po co to wszystko: co tu po mnie —skąd ta idiotyczna sytuacja? Ta drażniąca, odpychająca kobieta, dziwna zabawa…
Tam —stuknęły drzwi szafy, szeleścił jedwab, z trudem powstrzymywałem się, żeby nie pójść tam i — — dokładnie nie pamiętam, prawdopodobnie miałem ochotę powiedzieć, co o niej myślę.
Ale ona już weszła. Miała na sobie krótką, dawnego kroju jasnożółtą suknię, czarny kapelusz, czarne pończochy. Suknia z lekkiego jedwabiu —widziałem wyraźnie: pończochy bardzo długie, wysoko za kolana —odkryta szyja, cień między…
— Słuchajcie-no, jasne, pozujecie na oryginalność…
— Jasne —przerwała I —oryginalność jakoś odróżnia od reszty. Co za tym idzie —oryginalność narusza równość… A to, co w idiotycznym języku starożytnych określano mianem „banalności”, u nas znaczy jedynie: powinność. Albowiem…
— Tak, tak, tak! Właśnie —nie wytrzymałem. —I nie macie po co, nie macie po co…
Podeszła do statuetki perkatonosego poety i kryjąc zasłoną dziki ogień oczu —tam w środku, za swoimi oknami —powiedziała, tym razem, zdaje się, zupełnie serio (może chciała mnie ułagodzić) —powiedziała coś bardzo mądrego:
— Czy was nie dziwi, że ludzie kiedyś znosili takich, jak ten? Mało tego, nie tylko znosili —wielbili ich. Co za niewolnicza mentalność! Prawda?
— Jasne… To znaczy, chciałem… (to przeklęte „jasne”!).
— Tak, rozumiem. Ale przecież w istocie to byli władcy silniejsi od tych ich koronowanych. Dlaczego ich nie izolowano, nie tępiono? U nas…
— Tak, u nas —zacząłem. A ona —nagle się roześmiała. Ten śmiech po prostu stał mi w oczach: krzywa tego śmiechu —dźwięczna, kręta, giętko-sprężysta jak pejcz.
Pamiętam —cały drżałem. No —złapać ją i —sam już nie wiem, co… Trzeba było coś zrobić —wszystko jedno co. Machinalnie otworzyłem swoją złotą blaszkę, spojrzałem na zegarek. 16.50.
— Nie sądzicie, że czas już na nas? —zapytałem, jak mogłem najuprzejmiej.
— A gdybym poprosiła, żebyście tu ze mną zostali?
— Słuchajcie-no… zdajecie sobie sprawę, co mówicie? Za dziesięć minut mam obowiązek być w audytorium…
— I wszystkie numery obowiązane są przejść regulaminowy kurs sztuki i nauk ogólnych… —moim tonem dokończyła I. Potem odsunęła zasłony —podniosła oczy: za ciemnymi oknami —płonął ogień. —Znam pewnego lekarza w Urzędzie Medycyny —jest zapisany na mnie. Jeżeli poproszę —wyda nam zaświadczenia, że zachorowaliśmy. Więc?
Zrozumiałem. Nareszcie zrozumiałem, do czego zmierzała cała ta zabawa.
— Ach, tak! A wiecie, że jako uczciwy numer powinienem właściwie zaraz pójść do Urzędu Opiekunów?…
— A niewłaściwie? —(ostry uśmiech-ukąszenie). —Bardzo mnie to interesuje: pójdziecie do Urzędu, czy nie?
— Zostajecie? —położyłem rękę na klamce. Klamka była mosiężna —słyszałem: mój głos brzmiał równie mosiężnie.
— Chwileczkę… Dobrze?
Podeszła do telefonu. Wymieniła jakiś numer —byłem tak zdenerwowany, że go nie zapamiętałem —i zawołała:
— Czekam na was w Domu Starożytności. Tak, tak, sama… Nacisnąłem zimną mosiężną klamkę:
— Pozwolicie, że wezmę aero?
— Ależ oczywiście! Proszę…
Tam, na słońcu, u wyjścia —jak roślina drzemała stara. Znowu mnie zdziwiło, że przemówiła, rozwarła zrośnięte usta.
— A ta wasza —co, sama tam została?
— Sama.
Usta starej zarosły na powrót. Pokręciła głową. Widocznie nawet jej rozmiękły mózg rozumiał, jak idiotycznie i ryzykownie prowadzi się ta kobieta.
O 17.00 byłem na prelekcji. Właśnie wtedy pojąłem, że powiedziałem starej nieprawdę: I nie była tam teraz sama. Może właśnie to —że mimo woli oszukałem staruszkę —tak mnie męczyło i przeszkadzało słuchać. Tak, nie sama: o to chodzi.
Po 21.30 miałem wolną godzinę. Można by już dzisiaj pójść do Urzędu Opieki —złożyć doniesienie. Ale tak mnie zmęczyła ta głupia historia. A poza tym —prawny termin składania doniesień —to dwie doby. Zdążę jutro: jeszcze pełne 24 godziny.
Notatka 7
Noc. Zieleń, oranż, błękit; czerwony królewski instrument; suknia żółta jak pomarańcza. Potem —Budda z brązu; nagle podniósł brązowe powieki —i pociekł sok: z Buddy. I z żółtej sukni —sok, i na lustrze krople soku, i wielkie łóżko ocieka sokiem, i łóżeczka dziecięce, i już ja sam —i jakaś śmiertelna słodka groza…
Ocknąłem się: równomierne błękitnawe światło; ściany lśnią szkłem, szklane fotele; stół. To uspokoiło, serce przestało walić. Sok, Budda… Co za absurd? Jasne: jestem chory. Dawniej nigdy nie miewałem snów. Podobno dla starożytnych sny były najzwyklejszą, najnormalniejszą rzeczą pod słońcem. No, tak; przecież całe ich życie to była —taka właśnie straszna karuzela: zieleń —oranż —Budda —sok. My jednak wiemy, że sny —to poważna choroba psychiczna. Ja też wiem: do tej pory mój mózg był chronometrycznie precyzyjnym, lśniącym od czystości —bez najmniejszego pyłku —mechanizmem, a teraz… Tak, teraz właśnie czuję tam, w mózgu, jakieś ciało obce —jakby cieniutki włosek, rzęsę w oku; człowiek polega na sobie —a tu o tym oku z rzęsą ani rusz nie da się zapomnieć…
Dziarski, kryształowy dzwonek u wezgłowia: 7, wstawać. Po prawej i po lewej, za szklanymi ścianami —jakbym oglądał siebie samego, swój pokój, swoje ubranie, swoje ruchy —powtórzone po tysiąckroć. Człowiek czuje się cząstką czegoś ogromnego, potężnego, najwyższej jedności: to dodaje otuchy. Jakie piękno precyzji: ani jednego zbędnego gestu, pochylenia, zwrotu.
Tak, ten Taylor był niewątpliwie największym geniuszem starożytności. Nie wpadł co prawda na pomysł, żeby swoją metodę rozszerzyć na całe życie ludzkie, na każdy krok, na okrągłą dobę —nie potrafił scałkować swojego systemu od godziny do 24 godzin. Mimo wszystko jednak —jak można było wypisywać całe biblioteki o jakimś tam Kancie —i prawie nie dostrzegać Taylora —tego proroka, który potrafił przewidzieć dziesięciowiekową przyszłość.
Śniadanie skończone. Zgodnie odśpiewano Hymn Państwa Jedynego.
Zgodnie, czwórkami —do wind. Z ledwie dosłyszalnym brzęczeniem silników —w dół, w dół, w dół —lekki skurcz serca…
I tutaj znów nie wiedzieć skąd ten niedorzeczny sen —albo jakaś ukryta jego funkcja. Ach, tak, wczoraj to samo w aero —opadanie. Zresztą to wszystko skończone: kropka. Bardzo dobrze, że postąpiłem z nią tak ostro i zdecydowanie.
Pędziłem wagonem kolei podziemnej w stronę pochylni, na której jarzyło się w słońcu jeszcze nieruchome, jeszcze nie natchnione ognistym życiem, wytworne ciało Integralu. Marzyłem formułami, oczy miałem zamknięte: raz jeszcze obliczałem w myślach prędkość początkową, konieczną, aby Integral oderwał się od ziemi. W każdym atomie sekundy —masa Integralu ulega zmianie (spala się paliwo detonacyjne). Równanie wychodziło bardzo skomplikowane, z wielkościami niewymiernymi.