A teraz znowu √-1. Przejrzałem swoje notatki. Wszystko jest jasne: próbowałem sam siebie oszukać, kłamałem sobie —byle nie zauważać √-1. To wszystko bzdury —choroba itd.: mogłem tam pójść: tydzień temu —wiem o tym, poszedłbym bez namysłu. Dlaczego więc teraz… Dlaczego?
Dziś na przykład. Punktualnie o 16.10 —stałem przed rozjarzoną szklaną ścianą. Nade mną —złota, słoneczna, przeczysta aureola liter na szyldzie Urzędu. W głębi za szybami długa kolejka błękitnawych junif. Twarze —jak płomyki świec w starożytnej świątyni: wszyscy tu przyszli, aby złożyć na ołtarzu Państwa Jedynego swych ukochanych, przyjaciół —siebie. A ja —ciągnęło mnie do nich, razem z nimi. I ani rusz: nogi osadzone głęboko w szklanych płytach —stałem, gapiłem się tępo, nie miałem siły się ruszyć…
— Hej, matematyku, o czym marzysz!
Drgnąłem. Przede mną —czarne, lakierowane śmiechem oczy, grube, murzyńskie wargi. Poeta R-13, stary kumpel —a z nim różowa O.
Odwróciłem się gniewnie (sądzę, że gdyby mi nie przeszkodzili, w końcu wydarłbym z siebie z mięsem √-1, wszedłbym do Urzędu).
— Jeśli łaska, nie marzę, ale się napawam —powiedziałem dosyć szorstko.
— Dobra, dobra! Wy, kochasiu, powinniście być nie matematykiem, ale poetą, tak! A może byście przeszli do nas —do Poetów, co? Chcecie —raz-dwa to załatwię?
R-13 mówi zachłystując się, słowa z niego tryskają, z grubych warg —bryzgi: każde „p” —gejzer, „poeci” —gejzer.
— Służyłem i będę służył wiedzy —zmarszczyłem brwi: nie lubię żartów i nie znam się na nich, a ten R-13 ma do nich głupie skłonności.
— Co tam: wiedza! Cała wasza wiedza to —tchórzostwo. Na pewno, nie ma dwóch zdań. Po prostu chcielibyście otoczyć murem nieskończoność, a za mur już się boicie wyjrzeć. Tak! Zajrzycie —i oczy zamykacie. Tak!
— Mur —to fundament wszelkiego ludzkiego… —zacząłem. R —trysnął gejzerem, O —śmiała się okrągło, różowo. Machnąłem ręką: śmiejcie się, pal sześć. Co innego miałem na głowie. Musiałem czymś zagryźć, zagłuszyć ten przeklęty √-1.
— Wiecie co —zaproponowałem —chodźcie, posiedzimy sobie u mnie, porozwiązujemy zadanka (przypomniała mi się wczorajsza godzina spokoju —może i dzisiaj się tak uda).
O zerknęła na R, jasno, okrągło spojrzała na mnie, policzki jej leciutko zaróżowiły się delikatną, wzruszającą barwą naszych talonów.
— Ale ja dzisiaj… Mam dzisiaj —talon na niego —skinęła głową w stronę R —a wieczorem on nie ma czasu… Tak, że…
Mokre, lakierowane wargi chlapnęły dobrodusznie:
— Ależ to głupstwo: dla nas dwojga starczy pół godzinki. Prawda, O? Wasze zadanka —to nie dla mnie, ale po prostu —chodźmy do mnie, posiedzimy.
Strach mnie brał, że zostawią mnie samemu sobie na pastwę, sobie samemu —czy właściwie temu nowemu, obcemu, który tylko przez dziwny przypadek nosił mój numer —D-503. Poszedłem do niego, do R. Co prawda, daleko mu do precyzji, do rytmiczności, rządzi się jakąś powykręcaną prześmiewczą logiką, ale w końcu —jesteśmy kumplami. Przecież nie bez kozery trzy lata temu wybraliśmy razem tę miłą, różową O. Zbliżyło nas to bardziej nawet niż lata szkolne.
Potem —w pokoju R. Wszystko na pozór tak samo jak u mnie: Dekalog, szkło foteli, stołu, szafy, łóżka. Ale R zaraz po wejściu popchnął jeden, drugi fotel —płaszczyzny się przesunęły, wszystko wypadło z ustalonego gabarytu, zrobiło się jakoś nieeuklidesowo. R —taki sam, zawsze taki sam! Z Taylora i z matematyki —zawsze był na szarym końcu.
Wspominaliśmy sobie starego Paplę: jak to, bywało, chłopaki, nieraz całe jego szklane nogi oklejaliśmy karteczkami z podziękowaniem (bardzo lubiliśmy Paplę). Wspominaliśmy też sobie Katechetę[3]. Nasz Katecheta miał niezwykle donośny głos —aż wiatr wiał z głośnika —a my, dzieci, na całe gardło wywrzaskiwaliśmy za nim teksty. I jak ten kopnięty R-13 napchał mu kiedyś do tuby przeżutego papieru: każdy tekst —to wystrzał przeżutym papierem. R, oczywiście, ukarano; to, co zrobił, było oczywiście —obrzydliwe, ale teraz zaśmiewaliśmy się —cały nasz trójkąt —przyznam się, że ja również.
— A co by to było, gdyby on był żywy, jak u starożytnych? To by dopiero było —„b” —gejzer z grubych, chlapiących warg…
Słońce —przez sufit, przez ściany; słońce z góry, z boków, odbite —od dołu. O —na kolanach R-13, malutkie kropelki słońca w jej niebieskich oczach. Odtajałem jakoś przy nich, doszedłem do siebie. √-1 zabliźnił się, ani drgnął…
— No, a co tam z waszym Integralem? Wkrótce polecimy oświecać mieszkańców innych planet? Zasuwajcie, zasuwajcie! Bo my, poeci, tyle wam powypisujemy, że nawet wasz Integral nie uradzi. Codziennie od 8 do 11 —R szarpnął głową, poskrobał się w potylicę: potylice ma jak jakiś kwadratowy kuferek przytroczony z tyłu głowy (przypomniał mi się stary obraz —W karecie).
Ożywiłem się:
— A, to wy też piszecie dla Integralu? A możecie powiedzieć, o czym? Chociażby dzisiaj —o czym?
— Dzisiaj —o niczym. Byłem zajęty czym innym —„b” bryznęło wprost we mnie.
— Czym innym?
R zmarszczył brwi:
— Czym, czym! Jak koniecznie chcecie wiedzieć —to wyrokiem. Poetyzowałem wyrok. Idiota jeden od nas, z poetów… Dwa lata przesiedział koło mnie, jakby nigdy nic. Aż tu nagle —masz tobie: „Jestem —mówi —geniuszem, geniusz —jest ponad prawem”. Nagadał tyle… co było zrobić… Ech!
Grube wargi obwisły, zmatowiał lakier oczu. R-13 zerwał się na równe nogi, odwrócił, zapatrzył się gdzieś przez ścianę. Gapiłem się na jego szczelnie zamknięty kuferek, kombinując —co on tam teraz tak przetrząsa —w tym swoim kuferku?
Chwila niezręcznego, asymetrycznego milczenia. Było dla mnie niejasne, w czym sęk, ale o coś tu chodziło.
— Na szczęście minęły przedpotopowe czasy wszystkich tam Szekspirów i Dostojewskich —powiedziałem umyślnie głośno.
R odwrócił się twarzą do nas. Słowa jak przedtem chlapały, tryskały z niego, ale wydało mi się, że oczy nie błyszczą już wesołym lakierem.
— Tak, kochasiu, matematyku, na szczęście, na szczęście! Jesteśmy najszczęśliwsze w świecie średnie arytmetyczne… Jak to się u was mówi —scałkować od zera do nieskończoności —od imbecyla do Szekspira… Tak!
Nie wiem czemu —właściwie ni w pięć, ni w dziewięć —przypomniała mi się tamta, jej ton, jakaś cieniutka nić łączyła ją i R (Jaka?). √-1 znowu się poruszył. Otworzyłem swoją blachę: 16.25. Zostało im 45 minut na różowy talon.
— No, na mnie czas —pocałowałem O, uścisnąłem rękę R, poszedłem do windy.
Na ulicy, już po drugiej stronie, obejrzałem się: w jasnej, na wskroś prześwietlonej słońcem bryle budynku —tu, tam tkwiły błękitnoszare, nieprzejrzyste klatki opuszczonych zasłon —komórki rytmicznego, stayloryzowanego szczęścia. Na szóstym piętrze odszukałem oczyma komórkę R-13: spuścił już zasłony.
Miła O… Miły R… W nim również (nie wiem, dlaczego „również”, ale niech zostanie, jak się napisało), siedzi coś, co niezupełnie jest dla mnie jasne. Tak czy owak, ja, on i O —tworzymy trójkąt, może nawet nierównoboczny —ale zawsze trójkąt. Gdybyśmy mieli się wyrażać językiem naszych przodków (być może język taki jest zrozumialszy dla was, moi planetarni czytelnicy), tworzymy rodzinę. Dobrze jest czasem chociaż przez chwilę odpocząć, odgrodzić się zwyczajnym, mocnym trójkątem od wszystkiego, co…
3
Mowa oczywiście nie o katechizmie „Zakonu Bożego” starożytnych, ale o prawie Państwa Jedynego.